– Dziewczyna uciekła i jest bezpieczna. Radwan do niej leci, a policja właśnie obstawia teren Augustowa – odpowiedziałem z rezygnacją. – Inaczej mówiąc, przespałaś się z biedakiem. Cóż, sprawa wymknęła się nam spod kontroli.
– Niech się nie martw – szepnęła, przytulając się do mnie od tyłu. Była całkiem naga, więc rozmowa od razu zaczęła nam się kleić. Na plecach poczułem dwie mocno rozgrzane fajery i musiałem przyznać, że bardzo mnie to uspokoiło. Co miałem lepszego do roboty niż zacieśnianie więzów przyjaźni z piękną Amerykanką? Dziewczyna szybko zrozumiała, że nawet z największej biedy da się wycisnąć sporo przyjemności.
Przed siódmą oboje usnęliśmy, jak Bóg przykazał. Była to jedna z tych cudownych chwil, kiedy kołdra przestaje się liczyć mimo chłodnych powiewów wiatru wpadającego przez otwarte okno. Błogo spałem, nie zdając sobie sprawy z tego, że sprawa wyrwania Nany z rąk porywaczy wcale się nie skończyła. Niewidzialny Pan Scenarzysta postanowił wprowadzić do tej historii dodatkowe zawirowanie. Potem okazało się, że dzięki temu tylko ja spośród wszystkich zainteresowanych oszczędziłem na benzynie.
Było po dziewiątej i wydawało się, że poranna kawa zapowiada coś nowego w życiu moim i Susan. Kiedy wstałem, dziewczyna kończyła właśnie przygotowywać kanapki. Chodziła w moim szlafroku, ale reszta, nie powiem, była zadbana: włosy umyte, makijaż dopracowany, a paznokcie lśniące od lakieru jak szwedzkie panele. Podobała mi się coraz bardziej, a jej wcześniejszy opór uznałem za konieczny, bym mógł się w niej zakochać. Moja przewrotna męska natura sprzeniewierzyła się samej sobie i teraz gotów byłem chwalić nawet zakonnice. Susan popijała kawę, zlizywała zmysłowo piankę z warg i udawała, że nie zauważyła, że poły szlafroka już dawno się rozchyliły. Z amerykańskiej przyzwoitki zamieniła się nagle w nieobliczalnego, bezwstydnego wampa. Wyobraziłem sobie przeciągi, jakie panowały pod szlafrokiem, zakamarki i różnice temperatur, wołające o doświadczonego globtrotera. Moje ręce same rwały się do badania. Usiadłem w kuchni przy stole i wypiłem łyk kawy. To było to. Człowiek miał wrażenie, że wciągnął krechę z napisem: „totalny fart”. Gały mi jeszcze wirowały z zachwytu, kiedy znów zadzwoniła komórka. Walewski roześmiał się do słuchawki, co mogło oznaczać, że facet albo zwariował, albo znów złapał wiatr w żagle. Odwróciłem wzrok od zgrabnych pośladków Susan, przestałem być monotematyczny, i zapatrzyłem się w okno.
– Szefie, porąbało się do kwadratu – zagaił rozmowę Walewski. Jeszcze chwila i powie mi, że zaczął studiować matematykę w tartaku. – Nie mają jej…
– Panie Walewski, do rzeczy, proszę, do rzeczy – nacisnąłem go, a Susan usiadła naprzeciwko i w napięciu nie spuszczała ze mnie oczu.
– Ano chłopaki zajechali pod komisariat i znów dziewczynę porwali – kontynuował Walewski. – Związali jakiegoś młodego posterunkowego, wrzucili do bagażnika policyjnego poloneza i odjechali. Wszystko odbyło się bez jednego strzału. Nawet broń mu zostawili…
– Nie opowiada mi pan przypadkiem jakiegoś filmu? – zażartowałem, bo wyglądało na to, że Nana Radwan jest cenniejsza od brylantów.
– Głupia sprawa, ale to prawda – odpowiedział mój współpracownik. – Kiedy jej ojciec przyleciał do Mikaszówki, było już po ptakach. Żeby było weselej, to właśnie jej stary ze swoimi ludźmi znaleźli w bagażniku tego posterunkowego. Nasi z Warszawy przyjechali dopiero potem, a miejscowi z góry też się mocno spóźnili. Jak się panu to podoba?
– Bardzo mi się podoba – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Czuję, że nasze pieniądze są znów bezpieczne. – Susan uśmiechała się do mnie zza filiżanki z kawą. Świat nabrał kolorów. Zaczynałem wierzyć, że panna Radwan miała zapisane w genach, że z kłopotów może ją ocalić wyłącznie Artur Brandt, czyli ja. I niech tak zostanie.
– Coś jeszcze?
– Policja szuka miejsca, gdzie ją przetrzymywano, zarządziła blokadę dróg, ale jak znam życie, gówno z tego będzie – podsumował Walewski. – Tej nocy w okolicach Mikaszówki była burza i padał deszcz… Sam pan wie, że to spore utrudnienie także dla psów. Moim zdaniem powinien pan tu przyjechać. Mamy szansę znaleźć miejsce, gdzie przetrzymywano dziewczynę.
– My? – zdziwiłem się.
– Jeszcze przed policją – dorzucił Walewski. Stary grzyb dobrze wiedział, jak wkładać rurę w tryby.
– Wsiadam i jadę – zdecydowałem. Susan pokiwała głową, co mogło oznaczać, że nie opuści mnie aż do śmierci.
Kochałem te nasze drogi. Zwężenia, dziury, wyboje i ostre zakręty non stop przypominały mi o życiu wiecznym. Odżywałem na krótkich odcinkach, tam, gdzie ktoś przez pomyłkę ułożył drogę równą jak stół. Przedzierałem się przez kolejne miejscowości w niekończącym się sznurze samochodów. Był tak długi, że można się było na nim powiesić. Susan siedziała obok mnie i cierpliwie trzymała na kolanach mapę. Umówiłem się z Walewskim w Mikaszówce. Miał tam czekać z najnowszymi informacjami na temat pościgu za porywaczami. Kiedy przejechaliśmy przez cudowny Augustów i znaleźliśmy się na szosie prowadzącej przez las do granicy z Białorusią, miałem już gotowy plan działania. W tej sprawie coś śmierdziało i musiałem to wyjaśnić. Instynkt podpowiadał mi, że powinienem działać niekonwencjonalnie. Licencja detektywa, układy z policją i korporacją były ważne, ale nie załatwiały wszystkiego. Przyszła pora na oddychanie usta-usta, inaczej panna Radwan wykona numer ze znikaniem i moje honorarium szlag trafi.
Mikaszówka była bardzo przyjemną wsią. Na pierwszy rzut oka przypominała sąsiada z własnej woli fundującego nam codzienny masaż. Zatrzymałem się przed domem, w którym Nana Radwan znalazła pomoc. W ogródku siedział Walewski i dwoje staruszków. Popijali kawę w szklankach i jedli pączki – żelazny zestaw amerykańskich policjantów i ludzi w stresie. Zaparkowałem samochód na poboczu i dopiero wtedy poczułem zmęczenie. Zdarzenia rozgrywały się tak szybko, że nie miałem czasu na solidny wypoczynek. Wiejskie domy tańczyły wokoło swój odwieczny chocholi taniec. Odbijały w sobie jak w lustrze takie same dachy, takie same ściany, takie same okna i takie same piętra. A może to tylko ja niedokładnie wszystko widziałem? Walewski wstał i przywitał się z nami bardziej niż serdecznie. To dzikie miejsce musiało go nastrajać prorodzinnie, bo o mało nas nie wycałował. Przedstawił też dwoje staruszków i zostaliśmy zaproszeni do stołu.
– To jest pani Sierpcowa, a to pan Sierpiec – wskazał ręką gospodarzy. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Zapachniało szarlotką.
– Zrobię kawy – odezwała się pani Sierpcowa i zniknęła w domu. Jej mąż patrzył na mnie nieufnie. Przypuszczam, że miał swoje powody. W końcu urodziłem się po wojnie i w dodatku w stolicy. Susan usiadła przy stole i przyglądała się sunącym po niebie chmurom. Na szczęście nie padało i nie zanosiło się na to.
– Pan Sierpiec utrzymuje, że nic nie widział – stwierdził Walewski i siorbnął łyk kawy. – A ja myślę, że patrzył przez okno i na pewno coś wie, ale boi się nam o tym powiedzieć.
– Proszę się nie bać – zacząłem ostrożniej od akuszerki. – Wszystko, co nam pan powie, zostanie między nami – uspokajałem staruszka, ale chłop swoje wiedział. Musiałem się z nim jakoś zbratać, co nie wyglądało wcale optymistycznie. Duży był, żylasty i przygarbiony. W westernach grywałby dzielnych dziadków z giwerami długimi na co najmniej półtora metra.
– Przejdźmy się, panie Sierpiec – zaproponowałem. – Pokaże mi pan okolicę, dobrze?
Читать дальше