Zastanowiłem się chwilę.
– Jakiego koloru jest jego furgonetka?
– Raczej biała. Stary ford.
– Mhm. Kiedy zdecydowałeś się pójść do tego pubu na kolację?
– Ojciec pojechał tam prosto z wyścigów, na drinka, rozumiesz, a potem zadzwonił, że zaprasza nas wszystkich na kolację, żeby uczcić moje zwycięstwo.
– Miał szansę skombinować skądś sześćdziesiąt opakowań z żółtym serem? – spytałem.
– O co ci chodzi? Westchnąłem.
– Były w furgonetce, w której byłem.
– Hm, no nie wiem. Już z nim nie mieszkam. Ale nie sądzę, żeby poszedł do supermarketu. To zajęcie dla kobiet, rozumiesz?
– Tak. Gdybyś zdecydował się zadeklarować tę kasę, trzeba odprowadzić trochę pieniędzy na poczet podatku.
– Wiem. Przeklęte podatki – westchnął. – Kompletnie cię ogołacają. Nie zamierzam już więcej zawracać sobie głowy jakimiś podejrzanymi interesami. Nie są tego warte.
Umówił się ze mną na przyszły tydzień i bełkotliwie zakończył rozmowę.
Usiadłem i zacząłem wpatrywać się przed siebie, myśląc o Patyczaku Elroyu i jego gwałtownym ojcu. Wysokie podatki nigdy nie przynosiły pożądanych efektów, bo państwo stopniowo traciło coraz więcej, dokręcając śrubę. Ilość czasu i zachodu nie była tego warta. To była zachęta do emigracji. Im wyższe stawki podatkowe, tym mniej do opodatkowywania.
Absurdalne. Gdybym był premierem, zrobiłbym z Brytanii raj podatkowy i zaprosił wszystkich bogatych, którzy zabrali swoje pieniądze i wyjechali. Pięćdziesiąt procent podatku od milionów to więcej niż dziewięćdziesięcioośmioprocentowy podatek od niczego. Ale póki co musiałem doradzać zgodnie z obowiązującym systemem, który uważałem za zły; wykorzystywać możliwości oferowane przez utrzymujące się prawo, które uważałem za irracjonalne. Nie było nic dziwnego w tym, że wściekłość Elroyów na system podatkowy przybierała formę napaści na księgowego, który kazał im stawić czoła nieprzyjemnym prawdom. Ale szczerze wątpiłem w t &, żeby nawet starszy Elroy posunął się do napaści fizycznej. Od wyzywania mnie od sukinsynów daleka droga do uwięzienia.
Debbie stanęła w drzwiach z teczkami w dłoniach i wyrazem podniecenia na twarzy.
– Na zewnątrz czeka jakaś pani, która koniecznie chce się z tobą zobaczyć. Nie była umówiona i pan King powiedział, że dzisiaj bezwzględnie nie powinieneś być niepokojony, ale ona nie chce odejść. To…
Pani, o której była mowa, przy tych słowach Debbie weszła do biura. Wysoka, szczupła, pewna siebie i w średnim wieku.
Wstałem, uśmiechnąłem się i uścisnąłem rękę Hilary Margaret Pinlock.
– Wszystko w porządku, Debbie – powiedziałem.
– No dobrze. – Wzruszyła ramionami, położyła teczki i wyszła.
– Jak się miewasz? – spytałem. – Usiądź.
Margaret Pinlock usiadła w fotelu dla klientów i założyła swoją szczupłą nogę na drugą nogę.
– Ty wyglądasz, jakbyś był na wpół martwy – zauważyła.
– Na wpół pusta butelka jest również na wpół pełna.
– A ty jesteś optymistą?
– Zazwyczaj – odparłem.
Miała na sobie szaro-brązowawą, kropkowaną, tweedową kurtkę, która wyglądała bardzo ponuro w pochmurny, kwietniowy dzień. Zza okularów patrzyły małe i jasne oczy, a delikatny róż szminki ożywiał jej usta.
– Przyszłam, żeby ci coś powiedzieć – zaczęła po chwili. – Szczerze mówiąc, sporo rzeczy.
– Dobrych czy złych?
– Same fakty.
– Nie jesteś w ciąży? Rozbawiło ją to.
– Jeszcze nie wiem.
– Masz ochotę na kieliszek sherry?
– Tak, proszę.
Wstałem i wyjąłem butelkę i dwa kieliszki z szafki. Nalałem. Podałem jej szczodrą porcję Harvey Luncheon Dry.
– Wróciłam wczoraj do kraju – powiedziała. – Jeszcze w samolocie przeczytałam o tym, że znowu cię porwano. Potem usłyszałam w wiadomościach, że cię znaleziono, całego i zdrowego. Pomyślałam, że przyjdę zobaczyć się z tobą osobiście, zamiast udawać się z moimi informacjami na policję.
– Jakimi informacjami? – spytałem. – Poza tym myślałem, że miałaś wrócić w zeszłą sobotę.
Pociągnęła mały łyk sherry.
– Tak, miałam. Jednak zostałam dłużej. Z twojego powodu. Kosztowało mnie to majątek. – Spojrzała na mnie znad kieliszka. – Z przykrością czytałam o tym, że jednak znowu cię porwano. Widziałam, że… się tego obawiałeś.
– Hm – odparłem smutno.
– Dowiedziałam się dla ciebie co nieco na temat tamtej łodzi – powiedziała.
O mało co nie wylałem sherry. Uśmiechnęła się.
– A dokładniej, na temat tego człowieka. Tego, co ścigał cię bąkiem.
– Jak? – spytałem.
– Po twoim wyjeździe wynajęłam samochód i jeździłam po wszystkich miejscowościach na Minorce, gdzie można cumować jachty. Najbliższym dobrym portem w pobliżu Cala St Galdana była Ciudadela i myślałam, że tam właśnie się udadzą po tym, jak ciebie zgubili, ale już ich tam nie było, kiedy zaczęłam szukać. – Popiła sherry. – Zagadnęłam tam jakichś Anglików na jachcie i powiedzieli mi, że dzień wcześniej byli tam jacyś inni Anglicy na sześćdziesięcioczterostopowej łodzi i przypadkiem usłyszeli, jak rozmawiali o wietrze, żeby dotrzeć do Palma. Poprosiłam ich, żeby opisali mi kapitana tej lodzi, i wtedy podali, że chyba nie było tam żadnego kapitana sensu stricte, tylko wysoki, młody człowiek, który wyglądał na wściekłego. – Zamilkła, zamyśliła się i mówiła dalej. – Wszystkie jachty w Ciudadela były przycumowane pod kątem prostym do mola, rozumiesz. Rufą do przodu. Dlatego stały blisko siebie, bok przy boku, i prosto z rufy schodziło się na suchy ląd.
– Tak – powiedziałem. – Rozumiem.
– Więc po prostu szłam po molo i pytałam. Byli Hiszpanie, Niemcy, Francuzi, Szwedzi… wszyscy. Anglicy zauważyli inną angielską załogę tylko dlatego, że byli Anglikami, wiesz jak to jest, prawda?
– Tak – przytaknąłem.
– I dlatego, że to był największy jacht cumujący tamtego dnia w porcie. – Zamilkła na chwilę. – Więc zamiast lecieć do kraju w sobotę, pojechałam do Palmy.
– To duże miasto – zauważyłem. Pokiwała głową.
– Zajęło mi to trzy dni, ale dowiedziałam się, jak ten młody człowiek się nazywa i jeszcze sporo innych rzeczy na jego temat…
– Masz ochotę na lunch? – spytałem.
Poszliśmy do La Riviera, usytuowanej na końcu High Street, i zamówiliśmy moussakę. Restauracja była zatłoczona jak zwykle, więc Hilary pochyliła się nad stolikiem, żeby nie być słyszaną przez innych. Jej wyrazista twarz zdradzała oznaki ciekawości i wigoru, które zainwestowała w poszukiwania w moim imieniu, i co było dla niej typowe, koncentrowała się wyłącznie na omawianej kwestii, a nie na tym, jakie wrażenie robiła jako kobieta. Typ dyrektorki, pomyślałem, a nie kochanki.
– Nazywa się Alastair Yardley – powiedziała. – Jest jednym z licznej grupy młodych mężczyzn, którzy kręcą się po Morzu Śródziemnym opiekując się łodziami, kiedy ich właściciele są w Anglii, Włoszech, Francji czy gdziekolwiek indziej. Żyją na słońcu, nad brzegiem morza, podłapują pracę, gdzie się da, i prowadzą swego rodzaju bezstresowe życie, świadcząc usługi właścicielom łodzi.
– Brzmi atrakcyjnie.
– To dobre dla obiboków – ucięła krótko.
– Teraz nie miałbym nic przeciwko temu – powiedziałem.
– Ty jesteś z twardszego tworzywa. Bardziej z plasteliny, pomyślałem.
– Mów lepiej o Alastairze Yardleyu – rzuciłem głośno.
Читать дальше