Nicholasowi kąciki ust opadły w smętnym grymasie. Ten też to samo! Ale Bołotnikow nie zauważył, że rozjątrzył w duszy magistra – naukowca „małego kalibru” – niegojącą się ranę.
– Nigdy nie zajmował się pan Liberią. Prawdopodobnie coś niecoś jedynie pan o niej słyszał. Interesował się pan historią własnego rodu – i chwała Bogu za to. Ale teraz widzę, że pana nie doceniłem. Był pan absolutnie świadom wagi sprawy i potrafił zyskać sobie potężnych sojuszników. Nie pytam, kim są ci ludzie, niech mi pan powie tylko jedno – czy są powiązani z jakimiś instytucjami naukowymi? – spytał z przestrachem archiwista.
Fandorin nie mógł powściągnąć uśmiechu.
– Nie, to osobistości z zupełnie innej branży.
– Bogu niech będą dzięki! – ucieszył się Maksim Eduardowicz. – A więc spośród grona historyków wiemy o Liberii tylko my dwaj? W takim razie nic jeszcze nie jest stracone! Widzi pan, Fandorin, w Rosji jest pan człowiekiem obcym, cudzoziemcem, no i, co tu dużo mówić, w porównaniu ze mną dyletantem.
Nicholas znowu się skrzywił, ale nie zaprzeczył.
– Niech pan nie wydaje mnie na pastwę tych gangsterów! – ciągnął Bołotnikow. – Szukajmy Liberii razem, co pan na to? Doskonale znam topografię siedemnastowiecznej Moskwy, źródła, mam szerokie kontakty w środowisku pracowników muzealnych, architektów, nawet archeologów amatorów, co kopią na własną rękę. Obejdziemy się bez żadnych komisji! Jeżeli my nie znajdziemy Liberii, to znaczy, że nikt jej nie znajdzie. Niech pan nie będzie pazerny – zaszczytów i pieniędzy starczy na dwóch. Nie dopuścimy – znowu przeszedł na szept, obejrzawszy się na ochroniarzy – żeby chciwi kombinatorzy rozszarpali pomiędzy siebie księgozbiór i po cichutku, tom za tomem, wyprzedawali go na międzynarodowych aukcjach. Liberia Iwana cenna jest przede wszystkim jako kompletna kolekcja. Niech pan nie myśli, że cały ten czas siedziałem z założonymi rękami, jestem już dosyć zaawansowany w działaniach. Beze mnie nie będzie panu łatwo. Błagam, niech pan mnie nie eliminuje z poszukiwań! Wolałbym umrzeć.
Trudno wytrzymać spojrzenie człowieka, który patrzy na ciebie z takim lękiem i nadzieją zarazem. Fandorin odwrócił wzrok, westchnął i powiedział:
– Dobrze, Maksimie Eduardowiczu. Zwłaszcza że nawet nie miałbym możliwości panu przeszkodzić w poszukiwaniach. Popracujmy razem. Rzeczywiście wątpię, bym mógł się obejść bez pańskiej wiedzy i doświadczenia. Tylko proszę pamiętać, że wdaje się pan w bardzo niebezpieczne przedsięwzięcie. Oprócz mnie i pana wie o Liberii jeszcze ktoś trzeci.
– Aha! Czyli tak jak przypuszczałem! – jęknął archiwista. – Któryś z historyków? Blumkin? Gołowanow?
– Nie. Potężny mafioso, przedsiębiorca, ksywa Siwy.
Bołotnikow od razu się uspokoił.
– No trudno. Pewnie coś usłyszał o bibliotece Iwana Groźnego, kiedy działała komisja, i postanowił zgarnąć szmal. Przez jakiś czas kręcili się koło mnie podejrzani osobnicy i obiecywali „góry zielonych”, jeśli się podejmę wykonania pewnego zlecenia. Sądziłem, że chodzi o kradzież dokumentów archiwalnych, i zdecydowanie odmówiłem. Możliwe, że to byli emisariusze pańskiego Szarego.
– Siwego – poprawił magister. – To oczywiste. Musieli przewąchać, że interesuje się pan Liberią, i postanowili pana śledzić.
– Do diabła z nimi! – rzucił beztrosko Maksim Eduardowicz, wzruszając ramionami. Zdumiewające, jak łatwo ten człowiek przechodził od desperacji do absolutnej pewności siebie. – Widzę z tego, że ma się kto za nami ująć. A więc, sir, przejdźmy do rzeczy. Od czego zamierza pan zacząć?
– Od tego, na czym pan skończył. Jakie są wyniki pańskich wstępnych poszukiwań?
Bołotnikow, jak się okazało, istotnie nie tracił czasu. W ciągu ostatniego tygodnia – dysponując już pełnym tekstem – opracował drobiazgowy plan działania, przy tym zadziwiająco prosty i logiczny.
– Po pierwsze, miejsce, gdzie znajduje się kryjówka, zostało zaszyfrowane. Po drugie, dom o trzynastu czy ilu tam oknach, oczywiście, od dawna nie istnieje. Podziemną komorę przykrywa teraz kilka warstw kulturowych. Ale Liberia nadal pozostaje tam, gdzie była, to nie ulega kwestii – gdyby została odnaleziona, to książki ze spisu Dabiełowa ponad wszelką wątpliwość wypłynęłyby w bibliotekach lub prywatnych kolekcjach – są zbyt cenne, by mogło być inaczej. Nawet najmniej wartościowa osiągnęłaby dzisiaj cenę dziesiątków, nie, setek tysięcy dolarów. A jeśli weźmie się pod uwagę, że zarówno cesarze bizantyjscy, jak i carowie moskiewscy mieli zwyczaj umieszczać stare rękopisy w drogocennych oprawach, gęsto wysadzanych rubinami, szafirami i perłami… – Maksim Eduardowicz znaczącym gestem potarł palcem wskazującym o kciuk. – Sam pan rozumie. Nie, nie, Fandorin, Liberia wciąż spoczywa pod ziemią, w swoim ałtyn-tołobasie.
Partnerzy rozmawiali na Kijowskiej, u Nicholasa. Nawet nie zauważyli, że okna w sąsiednich domach najpierw zaświeciły się, a potem pogasły. Czas wyciął jedną ze swoich ulubionych sztuczek: nagle się zatrzymał. Zdawało się, że dopiero przed chwilą rozłożyli na stole materiały zabrane z mieszkania Bołotnikowa, przed chwilą wydrukowali kilka egzemplarzy pisma w różnym powiększeniu, a tymczasem świt był już blisko.
– A co to takiego ten „ałtyn-tołobas”? – zapytał magister doktora.
– Nie mam pojęcia. Chyba jakiś rodzaj murowanej komory do przechowywania szczególnie cennych przedmiotów. Przecież „ałtyn” to po turecku złoto.
– Wiem, wiem. – Fandorin skinął głową.
– A słowa „tołobas” nigdzie nie znalazłem, chociaż grzebałem we wszystkich możliwych słownikach. W epoce tatarskiego panowania na Rusi funkcjonowało całe mnóstwo takich zapożyczeń, które potem stopniowo wychodziły z użycia. Niektóre zniknęły bez śladu, również te z języków ludów tureckich. Zresztą nieważne, sens i tak jest jasny. Podobnie jak nasze zadanie. Ująłbym to następująco…
Archiwista spojrzał w okno i ze zdumienia zamrugał oczami, jakby dopiero teraz zauważył, że na dworze już od dawna jest ciemno. Zaraz jednak zapomniał o dziwach natury i odwrócił się do rozmówcy.
– Powinniśmy określić choćby w przybliżeniu, z dokładnością do stu metrów, miejsce, które opisuje von Dorn. To wszystko.
– To wszystko? – powtórzył ironicznie Nicholas, któremu to zadanie wcale nie wydało się takie błahe. – A zresztą co nam da „dokładność do stu metrów”? Toż to cały hektar!
– I co z tego? Jeżeli będziemy mieli przekonujące argumenty, można włączyć do naszego przedsięwzięcia wszelkie możliwe instytucje. Chętni będą się do nas ustawiać w kolejce! Gdzie można, rozkopiemy, gdzie nie można, będziemy wiercić, pobierzemy próbki gruntu. Przecież nie na Kremlu, pod prezydenckim tyłkiem, tylko poza granicami Sadowego Kolca! To zupełnie co innego.
– Skąd pewność, że właśnie tam?
Maksim Eduardowicz z miną cierpiętnika przewrócił oczyma, co nie było zbyt uprzejme z jego strony, i wyjaśnił cudzoziemskiemu ignorantowi:
– Sadowe Kolco powtarza zarysy Skorodomu. To inna nazwa Ziemnego Miasta, które wytyczało granice siedemnastowiecznej Moskwy.
– O Ziemnym Mieście słyszałem – bąknął zawstydzony Nicholas. – Po prostu nie wiedziałem, że nazywało się również Skorodomem. Trochę dziwne…
– Nazwa wzięła się stąd, że za murami miejskimi domy budowano byle jak, aby szybciej, bo i tak spalą je krymscy Tatarzy czy jacyś inni Nogajowie. O, niech pan patrzy…
Obaj historycy pochylili się nad szczegółową mapą dawnej Moskwy, sporządzoną przez sprytnego Maksima Eduardowicza na podstawie planu holenderskiego z 1663 roku, schematu autorstwa szwedzkiego dyplomaty Palmerstona z roku 1675 i szkiców Prikazu Spraw Tajnych.
Читать дальше