Fandorin przestudiował wszystkie dostępne informacje na temat tajemniczej biblioteki i wielokrotnie podejmowanych jej poszukiwań, które nieodmiennie kończyły się fiaskiem.
A zatem co właściwie wiadomo o Liberii?
W 1472 roku, wraz z posagiem bratanicy ostatniego cesarza Bizancjum, przywieziono do Moskwy wiele skrzyń z książkami, którymi przez długi czas nikt się nie interesował.
Czterdzieści lat później Wasyl Joannowicz, „roztworzywszy skarbnice dawnych wielkich kniaziów, praprzodków moich, w poniektórych komnatach nalazł moc nieprzebraną greckich ksiąg, co ludziom słowiańskim jeno językiem władającym całkiem niezrozumiałymi się zdały”. Z Aten specjalnie sprowadzono uczonego mnicha, Maksyma Greka, który przełożył część księgozbioru na rosyjski, po czym bibliotekę nie wiadomo dlaczego gdzieś głęboko ukryto, a biednemu tłumaczowi nie pozwolono powrócić w ojczyste strony.
W 1565 wzięty do niewoli inflancki duchowny Wettermann (prawdopodobnie to właśnie on sporządził potem dorpacki katalog) został wezwany przed oblicze cara Iwana i zaprowadzony do jakichś tajemnych podziemi, gdzie władca pokazał mu bogaty zbiór starych rękopisów i poprosił, by pastor zajął się ich przekładem. Przerażony liczbą ksiąg, których tłumaczenia miałby dokonać, duchowny wymówił się nieudolnością i został zwolniony z tego obowiązku przez Iwana, który nie był jeszcze wówczas Groźnym – złowieszcza przemiana dokonała się nieco później.
Za czasów Aleksego Michajłowicza pewien przyjezdny metropolita, który słyszał o cennym księgozbiorze, zwrócił się do cara z prośbą o udostępnienie Liberii, ale wtedy nikt już nie znał miejsca, gdzie się znajdowała.
Jako że ostatnim z carów, który na pewno był w posiadaniu księgozbioru, okazał się Joan, czyli Iwan IV nazwano kolekcję „biblioteką Iwana Groźnego”.
Pierwszą próbę zlokalizowania tajnych carskich podziemi podjęto jeszcze za Piotra Wielkiego, kiedy to dzwonnik z Priesni, Konon Osipow, złożył w Kancelarii Spraw Fiskalnych pismo, w którym powiadamiał o istnieniu „pod kremlowskim miastem” dwóch podziemnych izb, ciasno zastawionych skrzyniami. „A izby owe są wielce umocnione, odrzwia mają żelazne, na nich łańcuchy przez pierścienie przewleczone, na olbrzymie wiszące kłody zamknięte a opieczętowane pieczęciami ołowianymi, w każdej izbie zasię po jednym okienku, zakratowanym na głucho”. O tej kryjówce, znajdującej się gdzieś w pobliżu wieży Tajnickiej, Osipow słyszał jakoby przed wielu laty od diaka Wielkiego Skarbca, Makarjewa, który na nią trafił, badając kremlowskie podziemia na polecenie carówny Sofii.
Prawdziwe poszukiwania Liberii rozpoczęto jednak pod koniec ubiegłego stulecia.
W 1891 roku badacz ze Sztrasburga Eduard Tremer, otrzymawszy legalne zezwolenie od najwyższych władz, usiłował odnaleźć kryjówkę w pobliżu cerkwi Świętego Łazarza i we wschodniej części dawnych zabudowań pałacowych, których białokamienne fundamenty szczęśliwie przetrwały najsroższe moskiewskie pożary.
Potem Wzgórze Borowickie penetrowali dyrektor Orużejnej Pałaty, książę Szczerbatow, i profesor Zabielin, ale niezbyt gorliwie, gdyż nie wierzyli w istnienie (a tym bardziej przetrwanie) Liberii.
W latach trzydziestych XX wieku zaginionej biblioteki z uporem poszukiwał archeolog Ignatij Stiellecki, dla którego badania te były celem życia. Ale Kreml już wówczas – jako siedziba władz – stanowił teren zamknięty, tak że zapał entuzjasty skutecznie tłumiono.
Później sprawa wypłynęła jeszcze dwukrotnie: na początku lat sześćdziesiątych i całkiem niedawno, jakieś dwa, trzy lata temu, kiedy to pod egidą merostwa powołano specjalną komisję. Sądząc z doniesień prasowych (w celu konspiracji Fandorin zamówił roczniki gazet z kilku lat), w drugiej połowie XX wieku pojawiły się nowe hipotezy: że Iwan Groźny mógł ukryć cenną kolekcję nie na Kremlu, lecz w Aleksandrowskiej Słobodzie lub którymś ze swoich ulubionych klasztorów.
Co z tego wszystkiego wynikało?
Z naukowego punktu widzenia – prawie nic. Bezpośrednich dowodów na istnienie Liberii nie było, były jedynie pośrednie (na przykład oryginał spisu dorpackiego zaginął bezpowrotnie). Poważni badacze przypuszczali, że biblioteka rzeczywiście z początku istniała, później zaś kolejne jej partie zostały rozdarowane. Niewykluczone też, że spłonęła w pożarze. Albo zapleśniała w przesiąkniętych wilgocią podziemiach.
I dopiero teraz, u schyłku tysiąclecia, pojawił się wiarygodny dowód, a dysponował nim tylko jeden człowiek – Nicholas Fandorin, nieznany nikomu magister nauk historycznych. On jedynie wiedział z całą pewnością i mógł dowieść, że sto lat po śmierci Iwana Groźnego, pod koniec XVII wieku, Liberia jeszcze istniała i była ukryta w tajnym schowku jakiegoś domu w Czarnej Słobodzie, za jakąś Kamienną Bramą.
Już samo to było sensacją naukową pierwszej wody. I to nie tylko dla historyków – ogłoszenie odkrycia z pewnością wywołałoby kolejną falę zainteresowania. Gdyby pokusić się o obliczenie, jaką wartość przedstawiałby dzisiaj księgozbiór cara Iwana, to bez wątpienia szłaby ona w miliardy. Niezwłocznie powołano by nowe komisje, rozpoczęto by poszukiwania i prace wykopaliskowe. Tymczasem zamiast spijać śmietankę (w postaci publicznych odczytów, konferencji prasowych, telewizji, doktoratu, członkostwa Królewskiego Towarzystwa Historycznego), Nicholas musiał się ukrywać. Pozostawało mu jedynie rozważać, kto dopadnie go pierwszy – milicja czy bandyci.
Po sześciu dniach (tak, tak, już po sześciu, gdyż Nicholas pracował szybko) cała literatura przedmiotu, włącznie z opisami życia codziennego w dawnej Moskwie i pamiętnikami mieszkańców Inoziemskiej Słobody, była dokładnie przestudiowana; z niektórych pozycji Fandorin sporządził wyciągi i konspekty. Teraz nastąpił etap przemyśleń i analiz.
Pierwszy wniosek nasuwał się nieodparcie. Można powiedzieć, że sam się pchał w ręce.
Na jakiej podstawie Nicholas Fandorin przypuszczał, że tylko on jeden świadom jest wartości naukowej pisemnego przekazu Corneliusa? Ci, którzy chcą odnaleźć Liberię, zdają sobie sprawę ze znaczenia słowa „Zamoleus” nie gorzej niż on. A jeśli wziąć pod uwagę, że Nicholas, historyk z wykształcenia (który w dodatku, zawdzięczając to kapitanowi von Dornowi, przeczytał sporo książek na temat Rosji sprzed epoki Piotra Wielkiego), o żadnym Zamoleusie wcześniej nie słyszał, można wyciągnąć bardzo interesujący wniosek, że konsultantem bandytów musi być specjalista o najwyższych kwalifikacjach.
Któż inny bowiem czyta fachowe pisma archiwistyczne i „Royal Historical Journal”? Tylko poważni historycy. I właśnie ktoś taki skojarzył obie publikacje o dwóch połówkach nieznanego dokumentu, po czym nadał do Londynu tajemniczą przesyłkę.
Myśl Fandorina naturalną koleją rzeczy skierowała się ku Mozartowi archiwistyki, błyskotliwemu erudycie Maksimowi Eduardowiczowi Bołotnikowowi. Kto opracowywał znalezisko z Kromiesznik? Bołotnikow. Czy zatem mógł się nie zainteresować wzmianką o „Zamoleusie” i „Liberii Iwana” z prawej połówki pisma? Nie mógł. Dlaczego w takim razie Maksim Eduardowicz tak mało uwagi – wbrew oczywistości, demonstracyjnie mało – poświęcił brytyjskiemu historykowi i drugiej połówce dokumentu? Dla gwiazdy archiwistyki ważniejszy okazał się tenis. Widzieliście go?! Trudno objaśnić tę wyraźnie podkreślaną obojętność czym innym niż faktem, że Bołotnikow był absolutnie przekonany, iż dokument znajdzie się wkrótce w jego rękach. I jeszcze jedno. Jeśli Szurik miał za wspólnika doświadczonego specjalistę, tym samym staje się zrozumiałe, w jaki sposób killer dostał się na teren archiwum i jak udało mu się stamtąd niepostrzeżenie wydostać.
Читать дальше