– Prędzej! – ponaglił Walsera von Dorn, rozglądając się wśród porozrzucanych tomów, czy aby nie przegapił jakiejś cennej oprawy. – Jak znajdą związanego mnicha, podniesie się rwetes.
– Nie znajdą – uspokoił kapitana aptekarz. – Co innego, gdyby metropolita był u siebie, wtedy mnisi zmienialiby się co trzy godziny, ale dziś nie będą.
– Mimo to pośpieszcie się, panie.
Odpowiedzią było skrzypnięcie odrzuconego wieka i podniecone sapanie.
Cornelius otworzył od niechcenia pierwszą z brzegu książkę i zobaczył greckie litery. Zamknął ją. Spodobał mu się niewielki rękopis z barwnymi obrazkami, przyciągały wzrok misterne rządki liter. Von Dorn zawahał się – może go wziąć? Ale nie, oprawa była skromna – z miedzi inkrustowanej srebrem.
– Jest!!! – wrzasnął rozdzierającym głosem Walser. – Jest! To ona! Znalazłem! Są i ogniste rubiny!
Zaczął podskakiwać między skrzyniami, przyciskając księgę do piersi – oprawę rzeczywiście wysadzono gęsto czerwonymi, okrągłymi kamieniami o wspaniałym blasku. A więc tak wyglądają płonące ogniem rubiny z Wuf. Są ich tu setki. No, no, ile też pieniędzy muszą być warte!
Cornelius poczuł nagły przypływ zazdrości. Przecież, zgodnie z umową, oprawa miała jemu przypaść w udziale. Po cóż Walser tak hołubi cudzą własność?
– Dajcie, panie, włożę ją do worka i idziemy, już czas.
– Nie bójcie się, kapitanie – mruknął aptekarz, jeszcze mocniej obejmując księgę. – Sam ją poniosę, sam.
Błysk szaleństwa w jego oczach dowodził, że raczej umrze, niż wypuści zdobycz z rąk.
– Którędy wracamy? – zapytał kapitan, westchnąwszy bezradnie. – Tą samą drogą, którą przyszliśmy, czy przez kremlowskie przejście?
Jak należało się domyślać, prowadziły do niego łukowato zwieńczone drzwi w przeciwległej, również poszytej ołowiem ścianie.
Walser tylko mrugał oczami – nie miało sensu o nic go pytać, widać było, że sam nie wie, co się z nim dzieje, jest jak obłąkany.
– Podziemne przejście może być niebezpieczne – zadecydował von Dorn. – Przez sto lat galeria pewnie zdążyła się gdzieniegdzie osypać i zatarasować drogę, a w dodatku nie wiadomo, dokąd korytarz prowadzi… Nie, już lepiej górą, przez dom. Wracamy, Herr Walser.
Aptekarz podał kapitanowi jakieś kruche karty bez oprawy.
– Niech pan weźmie jeszcze to. O ile się nie mylę, to dzieło samego wielkiego Arystotelesa – w dodatku takie, o którym nigdy nie słyszałem. Jeśli się okaże, że mam rację, to ten papirus jest po prostu bezcenny!
Cornelius sceptycznie popatrzył na skromny manuskrypt i wzruszywszy ramionami, wsunął go do worka. Nie chciał tracić czasu na zbędne dyskusje.
Wdrapywać się po linie w górę było o wiele trudniej niż opuszczać się na dół. To znaczy, von Dorn wydostał się, oczywiście, dosyć sprawnie i swoje skarby również wyciągnął bez większych trudności, ale Walsera musiał owiązać w pasie i taszczyć niczym wór kartofli.
W końcu jakoś się wygrzebali. Wstawili na miejsce ołowianą płytę, na nią narzucali kamieni i wszystko to przysypali ziemią – z pewnością tak prędko tu nie wrócą. Następnie starannie ułożyli siennik, kwadrat z desek i dębowe klepki. Teraz nikt by nie znalazł wejścia do podziemi, nie wiedząc o jego istnieniu.
Weszli po schodach, minęli sypialnię metropolity i znaleźli się w sali modłów.
Mnich odzyskał przytomność – rzucał się i wił na podłodze, wydając zdławiony kneblem, przeciągły ryk. Cornelius musiał biedaka porządnie stuknąć pięścią w potylicę, żeby go jeszcze na jakiś czas uciszyć.
Obok drzwi Jusupa znów przeszli na palcach. Walser przyciskał do piersi upragniony tom, von Dorn trzymał w obu rękach swój jeszcze bardziej drogocenny ładunek. Minęli niebezpieczne miejsce szczęśliwie – bez najmniejszego stuku czy skrzypnięcia. Skręciwszy za węgieł, skąd do tylnego wyjścia było zaledwie parę kroków, odetchnęli z ulgą.
Przedwcześnie.
Drzwi nagle otworzyły się z cichym piskiem zawiasów i z obłoku mroźnej pary wyłoniła się barczysta, wysoka sylwetka. Długa, zmierzwiona broda, kościsty nos, zmięta od snu twarz. Jusup! Na ramionach, narzucony na szarą włosiennicę – parciany chodniczek. Jak widać, nawet asceci wychodzą nocą za potrzebą.
Czarne oczy haszyszyna miotnęły błyskawice. Długie ręce rozkrzyżowały się, zagradzając przejście.
Walser jęknął cicho, przywarł do ściany i zasłonił się jak tarczą zdobioną migotliwymi rubinami księgą. Na pomoc aptekarza nie było co liczyć.
Cornelius myślał tylko o jednym: żeby Jusup nie krzyknął, nie wezwał na pomoc innych mnichów. Cisnął worek na podłogę, rzucił się do przodu i zamachnął basałykiem, celując nie w czoło, jak przedtem, gdy uderzył czuwającego u drzwi metropolity dryblasa, lecz w skroń. Jusup odskoczył w bok, uchylił się od ciosu świszczącej w powietrzu metalowej kuli, chwycił kapitana za rękę i z chrzęstem stawów wykręcił mu ją za plecy. Basałyk huknął o drewnianą podłogę.
Lewą ręką Corneliusowi udało się jakoś wyciągnąć pałasz, którym uderzył za siebie, trafiając w coś miękkiego.
Jusup z całej siły odepchnął muszkietera. Znalazłszy się o kilka kroków od mnicha, kapitan błyskawicznie zamachnął się i zrobił wypad – niestety, w pustkę. Zręczny mnich i tym razem zdążył uskoczyć. Cofając się przed szerokim, groźnie wysuniętym w jego stronę ostrzem, ściągnął z ramion parciankę i rzucił nią w kapitana, który odskoczył w tył i uderzył plecami o ścianę. Jusup nie tracił czasu – schylił się, podniósł basałyk i zakręcił nim w powietrzu. Cornelius, cofając się przed ciosem błyskającej metalowej kuli, wypatrywał dogodnej do ataku chwili. Dziwne, ale mnich nie wzywał pomocy, tylko się uśmiechał, szczerząc ostre jak u wilkołaka zęby.
Szkoda, że von Dorn miał w ręce krótki pałasz, a nie szpadę – o, wtedy pokazałby temu czarnobrodemu drągalowi parę sztychów! Był jednak pewien fortel, który mógł zastosować również przy użyciu toporka, zwany couple. Kapitan zrobił fałszywy wypad, przerzucił broń z jednej ręki do drugiej i zadał silny cios z boku.
Ale zręczny Jusup podstawił żelazny pręt i ostrze złamało się z trzaskiem. Zaskoczony von Dorn patrzył na sterczący z rękojeści półcalowy kikut. Mnich tymczasem odrzucił basałyk, wyciągnął przed siebie kościste ręce i chwycił Corneliusa za kołnierz niczym małego kociaka, który narobił szkody. Podniósł go i rzucił o podłogę – kapitanowi aż zaparło dech. Wsunął rękę za kołnierz, gdzie w wąskiej skórzanej pochwie ukrywał sztylet, swoją ostatnią nadzieję. Jusup jednak rzucił się na niego z góry jak jastrząb. Usiadł muszkieterowi na piersi, mocno chwycił go za przeguby i rozkrzyżował.
Nachylił się i wycharczał:
– Przegr-ryzę ci gar-rdło.
Nie groził, po prostu uprzedzał.
Cornelius szarpnął się przerażony, widząc zbliżającą się paszczę, szczerzącą ostre, wilcze kły. Wehrwolf! Wikołak! Prawdziwy wilkołak, taki, jakim niania straszyła go w dzieciństwie.
Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. To aptekarz w końcu oderwał się od ściany, uniósł oburącz ciężki tom Zamoleusa w srebrnej oprawie, wysadzanej drogimi kamieniami, i z całej siły rąbnął nim odmieńca w bok głowy.
Kilka rubinów wypadło przy tym ze swoich gniazd i potoczyło się po drewnianej podłodze.
Jusup zachwiał się. Na jego twarzy po zetknięciu z ognistymi rubinami pozostały małe wgłębienia.
Mnich z rykiem odwrócił się do Walsera i chwycił go za skraj kaftana.
Читать дальше