Walser niósł lampkę oliwną i zapas świec. Oprócz tego miał też pusty worek z rogoży.
– Na książki – wyjaśnił. – Dużo ich, naturalnie, nie wyniesiemy, są bardzo ciężkie, trudno je będzie przerzucić przez ogrodzenie. Ten worek nada się w sam raz. Zamoleusa musimy wziąć koniecznie, resztę pozostawiam do pańskiego uznania. Rogoża jest do tego celu najlepsza. Jeśli się zmęczymy niesieniem, worek można nawet postawić na śniegu, książki nie zamokną.
Do Mochowej dotarli bez przeszkód – kapitan miał nocną przepustkę, na podstawie której stróże uliczni bez zbędnych rozhoworów otwierali przed nim zamknięte na noc wrota.
Ogrodzenie wokół dziedzińca siedziby metropolity było kamienne, wysokie na dziesięć stóp. Cornelius wybrał najciemniejszy kąt, zarzucił hak i w jednej chwili był już na górze. Walser wdrapywał się długo, sapiąc i dysząc, a na końcu musiał go kapitan wciągnąć za kołnierz. Latarnię na razie zgasili.
Siedząc na murze, zlustrowali podwórzec. Cisza. Światła w komnatach pogaszone. Zza stajni wybiegły z ujadaniem dwa ogromne psy i zaczęły skakać na mur, skrobiąc po nim pazurami.
Walser przewidział także i to. Wyjął z worka (jak widać, nie całkiem pustego) dwa ochłapy mięsa i rzucił bestiom. Te błyskawicznie je połknęły, a po półminucie oba zachwiały się i upadły na bok.
– Nie żyją? – zapytał von Dorn.
Aptekarz żachnął się.
– Co też pan! Po co pozbawiać kogokolwiek drogocennego daru życia, jeśli to nie jest absolutnie konieczne? Dałem im po prostu środek, który sporządzałem ostatnio dla księżnej Trubeckiej, cierpiącej na bezsenność. Jeżeli lek podziałał na jej książęcą wysokość, która ma dziesięć pudów żywej wagi, to na psy metropolity podziała tym bardziej.
Zeskoczyli w zaspę i szybko przebiegli przez podwórze do zabudowań.
– Tędy – wskazał drogę Walser. – Tam jest tylne wejście, żeby mnisi mogli biegać do wychodka za potrzebą. Grek ma ciepłą komórkę tuż przy sypialni, z bieżącą wodą.
Kapitan zdziwił się.
– Po co ta woda?
– Później wyjaśnię – szepnął aptekarz. – No dalej, naprzód! Za węgłem rzeczywiście były niskie, niezamknięte drzwi. Wśliznęli się do ciemnej, dusznej sieni, a stamtąd, pokonawszy dwa schodki, weszli do wąskiej galerii.
– Cśśś! – ledwie dosłyszalnie szepnął Walser. – O, tam jest cela Jusupa. Nie daj Boże, żeby się obudził. Musimy iść dalej, do pokojów Taisjusza.
Cornelius bojaźliwie zerknął na drzwi, za którymi spał straszny człowiek, i prześliznął się obok nich na palcach.
– Teraz w lewo. – Aptekarz lekko popchnął von Dorna we właściwym kierunku. – W komnacie przed sypialną, tam gdzie jest klęcznik i krzyż i gdzie władyka się modli, zawsze czuwa któryś z mnichów.
Kapitan ostrożnie wyjrzał zza węgła. Zobaczył przestronne pomieszczenie o ścianach ozdobionych malunkami. Jedna z nich cała była obwieszona ikonami. Przy małym stoliku ze świecą siedział olbrzym w riasie i ogryzał paznokieć. Co chwila ziewał, robił na ustach znak krzyża świętego i znów zabierał się do paznokcia.
– Jeżeli to możliwe – szepnął Corneliusowi do ucha Walser – lepiej, żeby nie musiał zginąć.
„Tyle zbytecznych utrudnień przez tego fanatyka życia” – pomyślał von Dorn. Naciągnął jednak na basałyk – ciężką żelazną kulę – rękawicę.
Powoli, rozkołysanym krokiem ruszył przez komnatę.
Mnich zamrugał oczyma, zmrużył je, by lepiej widzieć, co się dzieje w półmroku, poza kręgiem światła, i zapytał:
– Jakimka, to ty?
Ostatnich parę kroków Cornelius pokonał kilkoma skokami i z rozmachu walnął kulą podnoszącego się strażnika – ale nie w skroń, jak by należało, tylko w potężne, stwardniałe od bicia pokłonów czoło. A niech sobie żyje, będzie to zawdzięczał miękkiemu sercu Herr Walsera. Chociaż bezpieczniej byłoby rozłupać mnichowi czaszkę.
Dryblas padł na wznak, nawet nie jęknął.
– Szybciej! – ponaglił Corneliusa aptekarz.
– Chwileczkę.
Kapitan związał ogłuszonemu ręce i nogi jego własnym sznurem od habitu i wsunął mu do ust mnisią myckę jako knebel. Teraz można było ruszać dalej.
Przebiegli przez sypialnię metropolity i pchnęli wysokie drzwi, za którymi długie schody prowadziły w dół.
Znów zapalili latarnię.
– A oto biblioteka – rzekł Walser, kiedy zeszli już do niewielkiego kwadratowego pomieszczenia, dookoła którego biegły półki z książkami. – Jest tu około trzech tysięcy foliałów, nikt w Moskowii nie posiada tak wielkiego księgozbioru.
Mówił teraz głośno, nie bał się już, że ktoś usłyszy.
Na środku pomieszczenia ukląkł, podważył nożem dębową klepkę, potem drugą, trzecią, czwartą, wyjął kwadrat ze sklejonych desek, następnie szczelnie wypchany siennik, a wtedy von Dorn ujrzał ciemną jamę i prymitywne stopnie z udeptanej ziemi.
Niecierpliwie odsunął Walsera i zajrzał w głąb pierwszy. Aptekarz, dysząc Corneliusowi w kark, stał za nim.
Zaczepili hak o brzeg czarnej dziury, obramowanej białym paseczkiem metalu, i opuścili linę.
– No, w imię boże. – Kapitan przeżegnał się.
Wziął latarkę w zęby za miedziane kółko i zaczął się opuszczać w dół.
Po chwili stał na podłodze.
Skrzynie! Jakie wielkie! Trzy, dalej sześć, w kącie cztery, i jeszcze pod przeciwległą ścianą. Razem dwadzieścia osiem. Pchnął jedną – ciężka, nie daje się przesunąć.
– Niech pan przytrzyma linę! – krzyknął z góry Walser. – Ja też chcę zejść!
I nie czekając na ubezpieczenie, zaczął złazić sam, pociesznie przebierając krótkimi nogami.
Kapitan szarpnął kłódkę na najbliższej skrzyni (trzymała mocno) i nie bawiąc się w subtelności, rozwalił zamek jednym uderzeniem basałyka. Gdy podniósł wieko, zobaczył okrywającą zawartość aksamitną tkaninę w kolorze malinowym. Pod nią leżał ogromny – zajmujący całą szerokość skrzyni – foliał w grubej skórzanej oprawie. Von Dorn uniósł go i pod spodem zobaczył całe mnóstwo tomów.
Mimo woli wyrwało mu się westchnienie. W głębi duszy miał jednak nadzieję, że w tajemnej skrytce znajdą nie Liberię, lecz coś konkretniejszego – złote monety, rubiny, szmaragdy albo perły.
– A nie mówiłem, a nie mówiłem! – Walser zachłystywał się ze szczęścia, gładząc miłośnie jasnobrązową cielęcą skórę.
Chwycił basałyk i zaczął biegać pośród skrzyń; krążył niby w jakimś dziwacznym tańcu. Rozbijał kolejne zamki, odrzucał wieka i pochylony nad zawartością bełkotał jakieś niezrozumiałe słowa – odczytywał chyba tytuły czy autorów książek.
– O, Hefajstion! O, Kommodianus! A to kto? Czyżby Libaniusz? Nie do wiary! Ale… ale gdzie jest Zamoleus?
Cornelius też nie tracił czasu na próżno. Pozbawiony przez aptekarza basałyka, otwierał skrzynie pałaszem. Księgi w skórzanych oprawach rzucał na podłogę, w kosztownych, zdobionych szlachetnymi kamieniami – odkładał. Niektóre były naprawdę piękne – wysadzane perłami, jaspisami, szmaragdami. Najbogatsze oprawy wsuwał do worka, który wkrótce zrobił się pełny. Kapitan musiał teraz niektóre wyjmować, by na ich miejsce włożyć jeszcze cenniejsze. Ach, była tu niezliczona moc skarbów!
Po lśniącym matowo ołowianym poszyciu sklepienia migały cienie i bliki od skrzących się drogich kamieni. Niezrozumiały bełkot Walsera zlewał się w monotonny, cichy pomruk.
Worek stał się bardzo ciężki, a przecież trzeba z nim było przeleźć przez mur i wlec go potem przez całą Moskwę.
Читать дальше