Nicholas czuł pod sercem łaskotki rozrzewnienia, co znaczyło, że zaraz go poniesie i magister zacznie hojnie udzielać dobrych rad. Dwudziestoletni koniak osłabił jego mechanizm samokontroli. Fandorin wytrzymał jeszcze pół minuty – Soso ustawiał tymczasem bile na zielonym stole – po czym skapitulował.
– Z wiarą sprawa jest najprostsza – oznajmił.
– Czyżby? – zdziwił się Gabunija i znieruchomiał z gotowym już do uderzenia kijem w ręce.
– Nie trzeba się wcale starać ani zmuszać, by uwierzyć w Boga. To na nic.
– Myśli pan?… Więc co, mam nie dawać pieniędzy na przytułki?
Dźwięczne uderzenie. Trzy żółte bile potoczyły się po stole, przy czym ani jedna – prawdziwy cud! – nie musnęła nawet drzemiącej Joujou.
– Ależ nie, niech pan daje, to bardzo się panu chwali – oświadczył Nicholas. – Tylko proszę nie oczekiwać, że spłynie za to na pana łaska wiary. Mając pieniądze, godzi się wspierać ubogich, ale o wierze najlepiej nie myśleć. Jeśli gdzieś w głębi pańskiej duszy istnieje jej potrzeba, wiara sama się objawi w odpowiednim czasie, byleby nic nie robić na siłę. Napijemy się?
Wypili.
– Teraz przejdziemy do pańskich kłopotów z miłością – oznajmił Fandorin, zagryzając koniak miniaturowym eklerem. Nastrój miał znakomity, wszystkie problemy na świecie wydawały mu się w tej chwili proste i łatwe do rozwiązania. – Coś tu nie gra? Ma pan przecież młodą i piękną żonę, czytałem o tym.
– Ona mnie nie kocha – rzekł z goryczą Soso, a jego tłuste policzki obwisły smętnie. – Mam pecha… Całe życie tak było. To jakieś fatum. Pierwszy raz ożeniłem się, kiedy miałem dwadzieścia lat. Narzeczona piękna jak anioł, jej ojciec był sekretarzem komitetu rejonowego. Ach, tak ją kochałem, tak kochałem! „Milion, milion róż”… – pamięta pan, była taka piosenka?
Nicholas pokręcił głową – nie pamiętał. Przestrzeń wokół zaczynała zachowywać się równie nieodpowiedzialnie jak w „Szynku”. A nawet jeszcze gorzej.
– Śpiewała ją Pugaczowa. Ale to było później, w latach osiemdziesiątych. A ja dla swojej Nino już w sześćdziesiątym szóstym, i to bez żadnej Pugaczowej, wykupiłem cały plon kołchozu „Czterdzieści lat Października”, gdzie hodowano kwiaty, i ulicę przed domem zasypałem różami! Tak ją kochałem… A ona zadzierała nosa, wyśmiewała mnie, poniżała. Flirtowała z innymi. Zdradzała mnie… – Głos Gabunii zadrżał, rozbrzmiewało w nim echo gorzkich wspomnień. – Nie mogłem tego znieść, zabiłem ją.
Fandorin zakrztusił się koniakiem.
– Minęło trzydzieści lat – uspokoił go Soso. – Byłem młody, miałem gwałtowny temperament. Jeszcze nawet studiów nie skończyłem. Wtedy prawo było surowe, sześć miesięcy przesiedziałem w więzieniu! – Dumnie podniósł palec, ale po chwili znowu posmutniał. – Drugi raz również się ożeniłem z szalonej miłości. Ona była śpiewaczką w operze tbiliskiej. Co za głos! Serafiny w raju tak nie śpiewają! Jeździła po całym kraju na gościnne występy. A ja wszędzie wlokłem się za nią, jak ten wierny pies. Kręcili się koło niej różni gogusie, przysyłali kwiaty, liściki, a ja nic – wszystko znosiłem spokojnie. Siedemnaście lat się tak męczyłem! Zginęła w osiemdziesiątym dziewiątym, w wypadku samochodowym, świeć Panie nad jej duszą. A ile wstydu się przy tym najadłem…
– Wstydu? Dlaczego? – zdumiał się pełen współczucia słuchacz.
– Bo jechała wtedy z Churciławą, jego wozem. Był taki aktor, znany podrywacz. Kiedy palnikiem odcięli dach, żeby wyciągnąć ich z tej kupy złomu, on siedział za kierownicą bez spodni, a moja Lika obok… Lepiej nie wspominać! – Josif Guramowicz machnął ręką. – Przeniosłem się wtedy z Tbilisi do Moskwy. Myślałem, że mam już dość – żadnych więcej żon, żadnych miłości. Ale zobaczyłem Sabrinę – i koniec, przepadłem z kretesem, stary dureń. Dostaje wszystko, czego zapragnie – najdroższe toalety, biżuterię, sprowadziłem jej nawet iguanę z Ameryki, to taka obrzydliwa jaszczurka, Sabrina chciała to paskudztwo mieć. I co? W zeszłym tygodniu ściągnąłem ją z masażysty. Przedwczoraj zwolniłem kierowcę. A od ślubu minęło zaledwie trzy i pół miesiąca. Sto dni! I żeby chociaż przeprosiła – gdzie tam! Patrzy tylko tymi swoimi oczyskami. – Soso podniósł wysoko głowę i zmarszczył nos, naśladując pogardliwą minę małżonki. – Nie, Nikołaju Aleksandrowiczu, nie rozumiem, o co chodzi w tej całej miłości. Trójkę na jedenastkę i w róg.
Fandorin oświadczył po krótkim namyśle:
– Moim zdaniem, Josifie Guramowiczu, doskonale pan rozumie i za każdym razem wybiera pan taką kobietę, która potrafi pana uszczęśliwić.
Ręka mistrza drgnęła z zaskoczenia, tak że bila potoczyła się skosem i z rozpędu wyrżnęła w łebek biedną Joujou. Terierka z piskiem zaczęła się miotać po zielonym suknie, ale Soso nawet nie rzucił okiem na swoją ulubienicę – spoglądając przez ramię, lustrował Nicholasa od stóp do głów.
– Żarty pan sobie ze mnie stroi? – zapytał urażony. – To angielski humor, tak?
– Wcale nie – zaczął wyjaśniać Fandorin. – Po prostu dla pana szczęście w miłości to poczucie, że się jest niekochanym, poniżanym i dręczonym zazdrością. No bo właściwie co to jest miłość? – Magister w natchnieniu machnął ręką z pustym kieliszkiem. – Miłość to przeświadczenie, że można otrzymać od drugiego człowieka to, co jest nam w życiu niezbędne. Czego nikt inny dać nam nie może. Często owo przeświadczenie jest błędne, prowadzi nas na manowce, ale teraz nie o to chodzi. Słyszy się nieraz: „Co za nieszczęsne stadło! Żona tak dręczy tego biedaka, nie daje mu spokoju, a on znosi to wszystko cierpliwie, po prostu ją ubóstwia, wybacza. Coś niesamowitego, a przecież żyją już ze sobą tyle lat i ani myślą się rozejść!”. Prawda zaś jest taka, że ów męczennik właśnie potrzebuje partnerki, która będzie mu zadawała ból. Gdyby spotkał pan inną kobietę, Josifie Guramowiczu, taką, co to by się modliła do pana, nawet by pan na nią nie spojrzał, od razu by ją pan pogonił… Tak że jeśli chodzi o miłość i szczęście małżeńskie, wszystko jest u pana w najlepszym porządku.
Magister sam nalał sobie koniaku.
– Jaki był trzeci problem?
– Jestem strasznie gruby – przypomniał trochę speszony Soso. – Wstyd powiedzieć, ale sam nie mogę sobie zawiązać sznurowadeł. Stosowałem różne diety, kuracje, żywiłem się wodorostami – nic nie pomaga. Męczę się dwa miesiące, zrzucę dwadzieścia kilo, ale co to za życie, żadnej przyjemności, w kółko tylko myślę o szaszłyku, o homarach, o udźcu baranim w sosie orzechowym. Więc postanawiam plunąć na wszystko i po miesiącu wracam do swojej zwykłej wagi, sto dwadzieścia cztery kilogramy.
– A osiągnął pan kiedyś sto dwadzieścia pięć? – zapytał surowo Nicholas.
– Nigdy. Sto dwadzieścia cztery i stop. Ani deka w górę, ani deka w dół.
– Czyli nie powinien się pan odchudzać – oświadczył Fandorin wielkodusznie. – Sto dwadzieścia cztery kilogramy to pańska optymalna waga, taką tuszę zaprogramowała w pana wypadku natura. Co innego, gdyby pan dalej tył. A tak może pan jeść i pić na zdrowie. O, à propos! – Podniósł kieliszek. – Jak to mówią u nas za granicą ci, co nie znają rosyjskiego: „Na zdrowje!”.
– Podoba mi się pan, Nikołaju Aleksandrowiczu – rzekł z rozrzewnieniem Soso, opróżniwszy kieliszek. – Mądry z pana człowiek. Niech pan pozwoli, że pana uściskam.
– Chwileczkę. – Magister wyciągnął przed siebie rękę. – Najpierw zadeklamuję wiersz. Filozoficzny. Dopiero co powstał.
Читать дальше