– Kto? – zapytał Cornelius. – A zresztą nieważne. Na rany Chrystusa, panie Walser, nie zatrzymujcie się przy rzeczach nieistotnych. Wyjaśnijcie lepiej, jak wam się udało przez tyle miesięcy prowadzić swoje wykopki niepostrzeżenie?
– O, wszystko dokładnie obmyśliłem – oświadczył z dumą aptekarz. – Opracowałem znakomity system. Proszę mi dać pańską szpadę. Niech pan popatrzy. – Walser przykucnął i zaczął rysować coś na śniegu. – Do piwnicy, gdzie mieści się biblioteka, można zejść tylko schodkami, które prowadzą do sypialni Taisjusza. Na noc Grek zamykał się od środka, więc nie mogłem wyjść aż do rana, co było mi bardzo na rękę. Na dole zostawiano dla mnie dzban miodu, strawę, wiadro do załatwiania naturalnych potrzeb i słomiany siennik. I właśnie on nasunął mi pewną myśl. Przyniosłem z domu jeszcze kilka takich, powoli wypchałem je wełną i wkładałem w wykopaną pod podłogą jamę, żeby klepki nie wydawały odgłosu zdradzającego, że pod spodem jest pusto. Pod jednym z górnych stopni schodów umocowałem sprężynę połączoną z dzwoneczkiem, który miałem w pobliżu siebie, w jamie. Gdyby Taisjuszowi nagle przyszło do głowy zejść nocą do biblioteki, od razu zostałbym ostrzeżony. Schodki są dość strome i kręte, a Grek cierpi na podagrę, więc starczyłoby mi czasu, żeby wydostać się z jamy i wstawić na miejsce wyjęte klepki. Pewnego razu metropolita rzeczywiście zszedł do piwnicy grubo po północy, potrzebował akurat jakiegoś rękopisu. Usłyszawszy brzęk dzwoneczka, wpadłem w okropną panikę i ze strachu nie mogłem wstawić jednego z dębowych kwadratów na miejsce, tak że musiałem zamaskować otwór rozłożoną księgą. Taisjusz powiedział tylko: „Cóż to, doktorze Walser, czyta pan na czworakach? Przy stole byłoby panu wygodniej”. Bąknąłem coś pod nosem, choć cały aż się trząsłem, taki byłem przerażony. Ale nic, jakoś się udało. Po siedmiu miesiącach tej nocnej pracy wykopałem jamę głębokości siedmiu stóp. Uformowałem też ziemne stopnie, żeby można było wygodniej schodzić na dół i wchodzić z powrotem na górę. Niekiedy, oczywiście, dręczyły mnie wątpliwości, czy aby nie pomyliłem się w swoich wyliczeniach. A drugiego grudnia ubiegłego, 1675 roku (na zawsze zapamiętam tę datę – to najważniejszy dzień w moim życiu!) kilof, którym rozbijałem grudy ziemi, uderzył o kamień. Zacząłem ją odgarniać i pod spodem ukazał się mur! Zgrabne sześciany wapienia, spojone zaprawą. Przyłożyłem ucho, postukałem i usłyszałem wyraźny metaliczny odgłos.
– Nie może być! – Cornelius chwycił aptekarza za ramię.
– Ojej, boli, kapitanie… Tak, głuchy dźwięk! To było jak czarodziejski sen. Nie będę pana zanudzał szczegółową relacją o tym, jak wyjmowałem i wynosiłem kamienie, jak wypiłowałem otwór w ołowianym poszyciu. To było trudne zadanie, ponieważ nie mogłem posługiwać się dłutem – usłyszano by hałas w całym domu. Szesnastego grudnia robota była skończona. Ostrożnie usunąłem ciężki kwadrat ołowianej płyty i spuściłem w otwór latarnię na sznurku…
– No i?… – Serce Corneliusa ścisnęło się niczym piąstka – nie mógł złapać tchu ani go wypuścić. – I co pan tam zobaczył?
– Ją! Liberię! – oznajmił szeptem Walser, chociaż na ciemnej ulicy oprócz nich dwóch nie było żywej duszy. – Nie udało mi się zejść na dół, ale widziałem skrzynie, mnóstwo starych skrzyń! Dwa, może trzy tuziny!
– A jeżeli nie ma w nich książek? – również szeptem zapytał Cornelius. – Tylko, na przykład, złoto?
– Jakie znowu złoto? – przestraszył się Walser. – Co pan opowiada? Tam nie może być żadnego złota, to Liberia Iwana!
Aptekarz tak się przeraził, że Cornelius musiał go uspokajać – no, oczywiście, w skrzyniach mogą leżeć jedynie książki. Ale myślał przy tym: co tam Liberia! Stare skrzynie! Na pewno kryją coś bardzo cennego. Ale tu kapitan przypomniał sobie nagle pałacową piwnicę z pękami zetlałych sobolowych skórek i jego zapał nieco przygasł. „Drugiego takiego rozczarowania już nie przeżyję” – pomyślał.
– A dlaczego nie udało się panu zejść?
Walser westchnął.
– Tamtej nocy nie wziąłem ze sobą drabinki sznurowej, więc odłożyłem rekonesans na następną noc. A rano zostałem sromotnie wygnany z pałacu metropolity… Niestety, mój przyjacielu, sam sobie byłem winien. Kiedy wypuszczono mnie z piwnicy, zacząłem się zachowywać jak niespełna rozumu – nie okazałem przy powitaniu należnego szacunku przewielebnemu, ba, omal nie parsknąłem mu śmiechem w twarz. Wydawało mi się okropnie zabawne, że dosłownie śpi na Liberii i nawet się tego nie domyśla. Taisjusz to pyszałek, nie może ścierpieć, gdy ktoś niżej postawiony się przed nim nie płaszczy. Kazał czeladzi mnie wyrzucić i więcej nie wpuszczać za próg. A przy okazji nie zapłacił mi należnego wynagrodzenia… Ale pieniądze to bagatelka! Gorsze było co innego. Kiedy mnisi pędzili mnie przez podwórzec kopniakami, zgubiłem swój pamiętnik, nawet nie zauważyłem kiedy. A w nim, oprócz różnych sentencji filozoficznych, miałem spis ksiąg Liberii, który odkryłem w uniwersytecie dorpackim.
– Co za nieostrożność! – wykrzyknął von Dorn.
– Czyż mogłem przypuszczać, że spis wpadnie w ręce Taisjusza, jedynego człowieka w całej Moskwie, który mógłby się zorientować, co on zawiera?…
– A skąd pan wie, że metropolita przeczytał pańskie notatki?
Walser rzekł posępnie:
– Wiem, wiem… Nazajutrz wieczorem, kiedy wracałem z Aptekarskiego Prikazu, chwyciło mnie za ręce dwóch mnichów i powlokło ulicą. Krzyczałem, wyrywałem się, ale nikt nie przyszedł mi z pomocą. Jeden z napastników, który w dodatku boleśnie uderzył mnie pięścią w ucho, powiedział: „Władyka chce cię widzieć”. Po cóż Taisjusz miałby oglądać takiego nędznego robaka jak ja, jeśli nie z powodu Liberii? Tak, podstępny Grek przeczytał mój spis, nie ma co do tego wątpliwości. I uznał z pewnością, że zostałem przez kogoś nasłany, by go szpiegować. Przez kogoś, kto wie, że metropolita interesuje się Liberią… Ale miałem wtedy szczęście. W pobliżu mostu Troickiego, tego na Nieglinnej, zobaczyłem swojego przełożonego, diaka Gotosowa, w asyście strzelców – wiózł dla cara medykamenty z niemieckiej apteki. Zacząłem krzyczeć, szarpać się i mnisi uciekli. Po tym incydencie nająłem dwóch krzepkich sług i bez tych osiłków nigdzie się nie ruszałem. Łamałem sobie głowę, jak się dostać do kryjówki. Doszedłem do przekonania, że w całej Moskwie tylko jeden kanclerz Matfiejew ma wystarczające wpływy, by pokonać metropolitę. No, a dalszy ciąg pan już zna – widział pan wszystko na własne oczy… Czekałem przez cały styczeń, w nadziei, że może Taisjusz dokądś wyjedzie – na modły do Troicy albo przynajmniej do Słobody Aleksandrowskiej dalej kopać. Wtedy my obaj spróbowalibyśmy przeniknąć do jego pałacu i dotrzeć do Liberii. Ale przebrzydły Grek kamieniem siedział w domu, nie ruszał się nigdzie ani w dzień, ani w nocy. Na starość boi się chłodu. Najpewniej nie opuści swojej siedziby, póki nie zrobi się ciepło, myślałem. Aż tu nagle taka gratka! Car dostał apopleksji! Metropolity nie będzie w domu całą noc, nie wypada mu odejść od śmiertelnego łoża władcy. Los ofiarował nam dzisiaj wyjątkową, można powiedzieć, niepowtarzalną okazję.
Do nocnej wyprawy przygotowali się zgodnie z planem – Adam Walser wszystko dokładnie wcześniej obmyślił.
Ubrali się na czarno, w obcisłe ubrania. Na wierzch, dla ciepła, włożyli watowane tatarskie kaftany. Szpady von Dorn nie wziął – była długa, nieporęczna. Zamiast niej uzbroił się w pałasz i basałyk na rzemiennej pętli, a z tyłu, za kołnierzem, ukryty w specjalnej pochwie, miał sztylet. Pewien Portugalczyk w czasie kampanii flandryjskiej nauczył go, że to nieoceniona rzecz, gdy trzeba zadać błyskawiczny, niespodziewany cios – wyciągasz sztylet zza pleców i możesz go wbić czy przejechać nim nieprzyjacielowi po twarzy – jak ci wygodniej. Pistoletów kapitan nie brał, hałasy raczej nie były wskazane. Zamiast drabinki sznurowej wziął linę z węzłami i hakiem na końcu – można było po niej nie tylko spuścić się w dół, ale i wdrapać się na mur lub za okno.
Читать дальше