Z pewnością tym należało tłumaczyć spojrzenia, które czuł na sobie Fandorin, postępując za lejbgwardzistą w pudrowanej peruce. Czterej wytworni panowie przy karcianym stoliku, dwie zadbane damy przy barze, ba, nawet trójka młodych ludzi o zaczerwienionych twarzach i w poluzowanych krawatach – całe to towarzystwo obserwowało z niedowierzaniem dryblasa w nieświeżej białej koszuli.
– To gość Josifa Guramowicza, to gość Josifa Guramowicza – szeptem wyjaśniał przewodnik Nicholasa tym, którzy zbyt demonstracyjnie okazywali zdumienie.
Druga sala zastawiona była stolikami – przy niektórych biesiadowali, wytwornie ubrani mężczyźni i kobiety. „Proszę, proszę, okazuje się, że ocalało tu całkiem sporo przedstawicieli dawnej arystokracji – z pełnym szacunku zdziwieniem myślał Nicholas, wpatrując się w twarze zgromadzonych w sali jadalnej osób. – Z pewnością są wśród nich potomkowie krewnych i powinowatych Fandorinów. W końcu przez trzysta lat jedni i drudzy żyli obok siebie”.
Orkiestra złożona z trzech instrumentów – harfy, wiolonczeli i fortepianu – grała melancholijną melodię, a solistka w długiej sukni z prawie równie długim dekoltem śpiewała coś o upojnych rosyjskich wieczorach, ale nie podmoskiewskich (tę piosenkę Nicholas znał).
W drugim końcu sali, w części oddzielonej kolumnadą, stały trzy stoły bilardowe. Przy dwóch nie było nikogo, przy środkowym rozgrywał partię sam ze sobą tęgi mężczyzna w atłasowej kamizelce. Magister od razu poznał Josifa Gabuniję, podobnie jak miniaturową terierkę Joujou, drzemiącą spokojnie na zielonym suknie. Zamierzeniem gracza było, zdaje się, umieszczenie wszystkich bil w łuzach bez zakłócania spokoju pieskowi. Trzeba przyznać, że wirtuoz bilardu wspaniale sobie radził z wyznaczonym zadaniem. Sapiąc i opierając się ogromnym brzuszyskiem o brzeg stołu, Wielki Soso długo celował, potem krótkim, szybkim ruchem sprawiał, że bile, uderzywszy o siebie, toczyły się idealnie wytyczoną trasą, by na koniec wpaść do łuz. Piesek-zabaweczka, najwidoczniej od dawna do tego przyzwyczajony, nie budził się przy stuku bil i tylko od czasu do czasu strzygł przez sen spiczastymi czarnymi uszkami.
Bankier trzymał w ustach długie cygaro, na jego owłosionych palcach oślepiająco błyszczały pierścienie, na skraju stołu zaś lśnił i migotał kryształowy kielich koniaku. Nieco dalej, na malachitowym stoliku, stała opróżniona do potowy pękata butelka, patera z owocami i olbrzymie pudlo czekoladek.
– Gra pan w bilard, Nikołaju Aleksandrowiczu? – zapytał tłuścioch, zerknąwszy na Fandorina, i nieznacznym poruszeniem gęstych brwi nakazał lokajowi się oddalić.
– Nie – odparł krótko Nicholas, przyglądając się z zaciekawieniem opasłemu mężczyźnie.
W życiu wyglądał on tak samo jak na zdjęciach w czasopiśmie – komiczny grubas, przeniesiony do moskiewskiego klubu wprost z hollywoodzkiego filmu o wesołych latach dwudziestych. Wbił do łuzy kolejną bilę, w nagrodę zjadł czekoladkę i z zadowoleniem pyknął cygaro, wypuszczając kłąb dymu.
– Pochodzi pan ze starej arystokracji? – nie zdołał powściągnąć ciekawości Fandorin, usilnie starając się dostrzec jakieś ślady świetnego pochodzenia w nalanej twarzy i prostackich manierach bankiera. – Zdaje się, że skarbnikiem wielkiego księcia Michała Nikołajewicza był książę Gabunow. Pewnie wywodzi się pan z tych Gabunowów?
– Nie, Nikołaju Aleksandrowiczu. – Wielki Soso z wyraźnym żalem pokręcił głową. – Jestem prawdopodobnie jedynym Gruzinem na świecie, niepochodzącym z książęcego rodu. Plebejuszem z dziada pradziada. Mimo to dziękuję, że powiedział mi pan o tym księciu. Niewykluczone, że uczynię go swoim przodkiem.
– Ale czyż nie zbiera się tu sama śmietanka, osoby z najlepszego towarzystwa? – zniżając glos, spytał Fandorin. – Czytałem, że to absolutnie ekskluzywny klub dla ludzi, w których żyłach płynie błękitna krew.
– Zielona – poprawił go Gabunija, nacierając kredą koniec kija. – Wystarczy zapłacić pięć tysięcy dolców rocznie, uzyskać rekomendację jednego z członków, i już jesteś arystokratą. Jeżeli nie załatwisz rekomendacji – kosztuje cię to dziesięć tysięcy. Pan, Nikołaju Aleksandrowiczu, ma pełne prawo zostać członkiem klubu. Z pańskiego dossier, które kazałem zgromadzić, wynika, że ród Fandorinów znany jest od dwunastego wieku. Jeśli pan chce, mogę panu udzielić rekomendacji.
– Dziękuję, nie trzeba – odparł sucho Fandorin, nie będąc jeszcze pewnym, co myśleć o tym dziwacznym osobniku.
W rozmowie telefonicznej Gabunija wydał mu się rzeczowym człowiekiem interesu, a teraz zachowuje się jak klown – najwyraźniej nie chcąc rozmawiać o konkretach.
– Śpij, Żużulko, śpij, malutka. – Długa chwila celowania, szybkie uderzenie, bila wpada do łuzy – Brawo, Soso! Zasłużyłeś na trufelkę… Nie skusi się pan na czekoladkę? Szkoda, robią mi je na zamówienie, to moje ulubione – plótł dalej Josif Guramowicz. – Co się tyczy klubu, ma pan rację, że nie chce pan do niego wstąpić. Cóż to za nazwa – „Pedigree”! Ci, którzy nie znają angielskiego, myślą, że spotykają się tu hodowcy psów albo pederaści. Zdarzają się nawet tacy, co się obrażają, kiedy człowiek chce ich tutaj zaprosić. Jak to u nas mawiają poniektórzy arystokraci, wkurwiają się. Administracja chce zmienić nazwę na „Błękitną Krew”. Ale to też brzmi dwuznacznie.
Artystka, skończywszy długą pieśń o upojnych wieczorach, powiedziała do mikrofonu:
– A teraz, zgodnie z tradycją, dla naszego drogiego Josifa Guramowicza jego ulubiona piosenka Suliko!
Po czym, złożywszy ręce na piersi, zaczęła:
Chciałem znaleźć mej miłej grób,
Smutek długo me serce gniótł…
Przez salę przebiegł szmer niegłośnych oklasków. Gabunija odłożył kij, ukłonił się i zrobił kilka ruchów, udając, że dyryguje orkiestrą.
– Nienawidzę tego nudziarstwa – burknął do Fandorina, ściągnął wargi w ciup i przesłał piosenkarce pocałunek. – Guzik dostaniesz, a nie sto baksów, głupia pindo.
– Przepraszam – odezwał się cichym głosem Fandorin – ale dlaczego robi pan z siebie błazna? Przecież naprawdę jest pan kimś zupełnie innym.
Josifa Guramowicza bynajmniej nie zdziwiło to nader prostolinijne pytanie, obrzucił tylko magistra spojrzeniem błyszczących oczu.
– Po pierwsze, Nikołaju Aleksandrowiczu, w jakiejś mierze jestem błaznem. – Obszedł stół, szukając najdogodniejszego miejsca do uderzenia kijem w bilę. – Po drugie, nie należy narażać ludzi na rozczarowanie. Spodziewają się po mnie określonego zachowania, więc po co miałbym niszczyć swój image? Nie cierpię, na przykład, tenisa, ale gram. Ledwie trafiam rakietą w piłkę. Bo, jak to się mówi, wygrywa nie ten, kto dobrze gra, ale ten, kto wybiera odpowiednich partnerów. To, co uchodzi zabawnemu grubasowi Soso, który na korcie w Barwisze posyła piłki w siatkę, nie uszłoby Josifowi Guramowiczowi, ogrywającemu wszystkich w bilard i w pokera. Tutaj już nie chodzi o interesy, ale o duszę… Ja, Nikołaju Aleksandrowiczu, nie przegrywam nigdy, nawet jeśli ktoś rozłoży mnie na obie łopatki, jak wczoraj na korcie…
Tu wymienił imię i patronimik, na których dźwięk Nicholas aż się wzdrygnął – czyżby to był jakiś żart? Ale nie, niemożliwe, żeby Gabunija żartował.
Gruzin nagle odwrócił się do Fandorina całym swoim tłustym cielskiem, spojrzał mu w oczy i zapytał:
– Nikołaju Aleksandrowiczu, a tak w ogóle, to kim pan jest?
Fandorin zamrugał zaskoczony. Cóż to za pytanie? Czyżby chytry bankier znowu miał zamiar udawać głupka?
Читать дальше