Nazajutrz odsunięto szyber już dobrze po południu. Zdrętwiałego von Dorna wyciągnięto za nogi z kamiennej kieszeni i powleczono pod pachy z jednej piwnicy do drugiej, tyle że nie zimnej, lecz buchającej żarem, gdyż w kącie izby przesłuchań płonął ogień, a niski mężczyzna w koszuli z podwiniętymi rękawami i w skórzanym fartuchu rozgrzewał w płomieniach jakieś żelazne narzędzia.
Cornelius najpierw popatrzył na rozżarzone kleszcze, na zwisającą z sufitu linę, a dopiero potem odwrócił się do stołu, przy którym siedział diak o bladej twarzy i wąskich wargach, z kozią bródką, i młodziutki pisarczyk gapiący się na aresztanta ciekawie – widać służba w katowni była dla niego nowością.
Strachu nie ma, powiedział sobie von Dorn i zacisnął zęby, żeby nie szczękały. Jest ból, ale ból to tylko zwykłe mrowienie podrażnionych nerwów. Kiedy zaczną się tortury, będzie krzyczał, nic innego i tak nie może zrobić.
– Co, złodzieju, wesoło ci? – Diak uśmiechnął się krzywo. – Dowiedziałeś się o carskiej łasce? Już ja wam, gadułom przeklętym, powyrywam te długie ozory – zwrócił się tym razem nie do Corneliusa, lecz do więziennych dozorców, którzy go przyprowadzili.
Ci zaczęli przysięgać, że o niczym nie pisnęli ani słowem, ale diak machnął tylko na nich ręką, żeby zamilkli.
– Z woli Boga wszechmogącego nasz potężny car i wielki książę Aleksy Michajłowicz, opuszczając ziemski padół i przenosząc się do królestwa niebieskiego, zanim oddał duszę Panu (tu diak przeżegnał się trzy razy), nakazał odpuścić dłużnikom płatności, uwolnić skazanych za ciężkie przestępstwa i nawet zabójcom miłosierdzie okazać…
Cornelius wstrząsnął się. A więc car umarł! Przed śmiercią zaś najwidoczniej wróciła mu świadomość i – zgodnie z rosyjską tradycją – ogłosił amnestię dla skazanych za długi i przestępstwa kryminalne, żeby szczerze, z serca modlili się za Aleksego, który wkrótce stanie przed tronem Pańskim. No cóż, wcale nie takie głupie są te moskiewskie obyczaje!
– …Ale twoja radość jest przedwczesna. Zanim jego cesarska mość wyzionął ducha, nakazał surowo, aby nie puszczać w niepamięć przewinień tych złoczyńców, którzy pozbawili życia sługę bożego, jako że zgrzeszyli nie przed ziemskim władcą, lecz przed królem niebieskim. I polecił was, podłych wyrzutków, którzyście zabili popa lub mnicha, karać nie miłosiernie, jak ongii – przez łamanie kołem, jeno bezlitośnie – wbijać na pal, przedtem połamawszy wszystkie kości. Bierzcie go, gołąbeczki. Słyszeliście, jaka jest ostatnia wola cara? – Diak podniósł palec dla przydania wagi swoim słowom. – Powiedział: „na najsroższe męki”. A więc tak ma być.
Chciałem znaleźć mej miłej grób…
Praca z szefem departamentu bezpieczeństwa Eurodebetbanku, Władimirem Iwanowiczem Siergiejewem, była czystą przyjemnością.
Ów postawny, elegancki pan, zawsze w tweedach, ze szczoteczką krótko przystrzyżonych wąsików, przypominał angielskiego dżentelmena z gatunku tych, którzy przenieśli się do krainy cieni wraz z rozpadem imperium brytyjskiego. Podobieństwo wzmocnił dodatkowo fakt, że przy pierwszym spotkaniu z Nicholasem Władimir Iwanowicz jakby mimochodem przeszedł na angielski, którym mówił niemal bez akcentu, tyle że nadużywając nieco amerykanizmów. Potem, co prawda, rozmawiali po rosyjsku, ale od czasu do czasu ekspułkownik wtrącał jakiś wyszukany obcojęzyczny zwrot.
Dla Nicholasa znaleziono dom nieopodal Dworca Kijowskiego, gdzie mieszkało wielu cudzoziemców i niezupełnie swojska powierzchowność magistra mniej rzucała się w oczy. Dwa niewielkie pokoje (gabinet i sypialnia) zostały wyposażone we wszystko, czego potrzeba do pracy i wypoczynku. Jedzenie dostarczano Nicholasowi z restauracji, a kiedy musiał wyjść do miasta, znajdował się pod stałą dyskretną opieką młodych ludzi w tradycyjnych garniturach. Dwóch szło parę kroków za nim, a niemal tuż przy krawężniku jechał powoli dyżurny samochód – najczęściej jakiś ogromny, terenowy model z przyciemnionymi szybami.
Władimir Iwanowicz przyjeżdżał codziennie rano, punktualnie o dziewiątej – i również codziennie dzwonił wieczorem, pytając, czy nie ma jakichś nowych zleceń. Te, które otrzymywał, załatwiał sprawnie i szybko. Nie zadawał zbędnych pytań, nie wnikał w istotę badań, które prowadził Nicholas. Jeśli wszyscy oficerowie KGB byli równie skuteczni, myślał niekiedy Fandorin, to dziw, doprawdy, że sowieckie imperium tak łatwo się rozpadło. Widocznie pułkownik Siergiejew musiał być jednym z najlepszych.
Raz odwiedził Nicholas siedzibę banku przy Gniezdnikowskim Zaułku i wypił kawę (bez koniaku) we wspaniałym gabinecie Josifa Guramowicza. Bankier próbował podpytać Fandorina, czy „sprawa” posuwa się naprzód, ale on odpowiedział wymijająco i podziękował za zaproszenie na kolację, usprawiedliwiając odmowę nawałem pracy.
– Jasne, jasne… – Gabunija westchnął ze smutkiem. – Daje mi pan do zrozumienia, że łączą nas stosunki czysto biznesowe. W porządku, więcej nie będę pana niepokoił. Proszę robić swoje.
Dzień pracy historyka zaczynał się tak.
Nicholas wstawał o wpół do ósmej. Gimnastyka, naprzemienny – gorący i zimny – prysznic, szklanka soku grejpfrutowego. Z napojami alkoholowymi po haniebnej nocy w klubie „Pedigree” skończył raz na zawsze. Na wspomnienie tamtego skandalicznego pijaństwa i długotrwałego kaca, który po nim nastąpił, Nicholas krzywił się boleśnie. W barku stała cała bateria butelek, wśród nich również pamiętny dwudziestoletni koniak, ale magister nawet nie tykał tej trucizny.
O ósmej dwadzieścia jogging na bulwarze Ukraińskim (z niezmiennie towarzyszącym magistrowi czarnym dżipem). O dziewiątej – wizyta Siergiejewa. Pułkownik przywoził kolejną partię książek, pytał o przewidywany plan dnia, dziesięć minut poświęcał na towarzyską rozmowę o polityce (sam był patriotą i zwolennikiem silnej władzy państwowej), po czym oddalał się, a Nicholasowi dostarczano śniadanie.
Następnie zaczynała się praca. W pierwszych dniach ograniczała się ona do lektury książek historycznych. Swoje zainteresowanie księgozbiorem Iwana Groźnego magister starał się jak najgłębiej zakonspirować, dlatego też publikacje dotyczące tego tematu stanowiły jedynie niewielką część zamawianych przez niego monografii, dokumentów i pamiętników.
Możliwości Władimira Iwanowicza, jak się wydaje, w istocie były nieograniczone. Wieczorami dostarczano do mieszkania całe szuflady katalogowych fiszek z najważniejszych moskiewskich bibliotek, a potem, już nocą, odwożono je z powrotem. Fandorin nigdy jeszcze nie zajmował się pracą badawczą w równie godnych pozazdroszczenia warunkach.
Trzeciego dnia, studiując książkę profesora Biełokurowa O bibliotece moskiewskich władców w XVI stuleciu, Nicholas dokonał niewiarygodnego, fantastycznego wprost odkrycia. W słynnym spisie dzieł carskiej Liberii, który odkrył przed stu siedemdziesięciu laty profesor Dabiełow z Dorpatu, pośród innych łacińskich i greckich rękopisów znajdowała się wzmianka o pracy pewnego starożytnego autora, nieznanego współczesnej nauce – Zamolei sie Mathemat., czyli o Matematyce Zamoleusa.
Natknąwszy się na to nazwisko, Fandorin zerwał się na równe nogi, przewrócił krzesło i by opanować wzburzenie, musiał wypić aż dwie szklanki wody mineralnej; z nerwowego podniecenia zęby stukały mu głośno o brzeg naczynia.
Czyżby w piśmie Corneliusa była mowa o tej właśnie księdze?! Ale jeśli tak (a jakżeby inaczej? jak?), to znaczy, że von Dorn naprawdę wiedział, gdzie jest ukryta ta właśnie Liberia Iwana! Więc rzeczywiście istniała!
Читать дальше