– Drugi mój błąd jest doprawdy niewybaczalny. Przyjąłem, nie sprawdzając, że sążnie, o których mowa w piśmie, to standardowa miara długości, znana od dawna i szeroko rozpowszechniona od osiemnastego wieku: tak zwany sążeń ukośny, który w 1835 roku zatwierdzono oficjalnie jako równy czterdziestu ośmiu werszkom, czyli dwustu trzynastu centymetrom.
Bołotnikow wstał, szeroko rozstawił nogi, podniósł ręce i rozłożył je. Jego sylwetka przypominała teraz literę X.
– Oto sążeń ukośny: odległość od czubka lewej stopy do czubka prawej dłoni. Dlatego właśnie uznałem, że dwieście trzydzieści sążni to czterysta dziewięćdziesiąt metrów. A tymczasem – wstyd mi, że to przeoczyłem – w siedemnastym wieku częściej bywał w użyciu sążeń prosty: odległość między końcami palców u rąk wyciągniętych poziomo, na boki, o tak. – Maksim Eduardowicz stanął w pozycji rybaka demonstrującego, jak wielką rybę złowił. – To trzydzieści cztery werszki, czyli sto pięćdziesiąt dwa centymetry. Dom, który pan odnalazł, znajduje się w odległości trzystu pięćdziesięciu metrów od dawnej Jauzańskiej Bramy, to znaczy dokładnie dwustu trzydziestu sążni prostych!
Każde kolejne potwierdzenie jego racji wywoływało u Nicholasa falę miłego ciepła w piersi i błogi uśmiech, z którym tryumfator bezskutecznie usiłował walczyć – wargi same się rozciągały, co w niegodny sposób raniło jeszcze dotkliwiej miłość własną Bołotnikowa. A może nie? On sam był tak poruszony i uskrzydlony oszałamiającym sukcesem poszukiwań, że zapomniał chyba o zaszczytach i ambicjach.
– Jedźmy dalej. – Uśmiechnął się w odpowiedzi na uśmiech Nicholasa. – Dzisiejsza Tagańska trzysta lat temu była główną ulicą czarnej Siemionowskiej Słobody. A więc mamy naszą „czarną słobodę”. Wszystko się zgadza, Fandorin, wszystkie zawarte w piśmie wskazówki. A teraz sprawa najważniejsza – dom. Przewertowałem papiery dotyczące zabudowy tego kawałka gruntu i znalazłem coś ciekawego. Niech pan patrzy.
Obaj pochylili się nad ksero nudnego, urzędowego dokumentu z prostokątną pieczęcią.
– Dom numer 15, przeznaczony do rozbiórki i nieprzedstawiający wartości historycznej i kulturowej, postawił w roku 1823 kupiec nazwiskiem Musznikow. W 1846, 1865 i 1895 posesja była przebudowywana. W 1852 i 1890 paliła się. Słowem, zwykła historia zwykłego moskiewskiego domu, żadnego punktu zahaczenia. Ale… – Bołotnikow położył na kserokopii zeszyt ze swoimi notatkami. – Niech pan rzuci okiem, jakie fakty udało mi się odgrzebać. Po pierwsze, nazwisko właściciela. Nie wiadomo dokładnie, który z Musznikowów zbudował ten dom, ale Musznikowowie to dość znana w ubiegłym stuleciu rodzina chłystów [59], którzy, być może, w interesującym nas domu zbierali się na modły i czuwania. Trzynastka u jednego z odłamów tej sekty miała szczególny sakralny sens, czym, oczywiście, należy tłumaczyć nietypową liczbę okien.
– Tak, tak, to świetnie, ale co ma z tym wspólnego von Dorn? – zaniepokoił się Nicholas. – Cornelius żył przecież półtora wieku wcześniej!
– Zaraz, chwileczkę. – Archiwista mrugnął z miną Dziadka Mroza, który za moment wyjmie z worka najwspanialszy prezent. – O siedzibie Musznikowa napisano, że została wzniesiona „z bali drewnianych na fundamentach z białego kamienia, który jedyny ocalał ze stojącej tu wcześniej, również drewnianej, dębowej budowli, strawionej przez ogień w 1812 roku – tak zwanego domu czarownika”. Prawie cała ta część miasta po wkroczeniu Francuzów spłonęła i była odbudowywana stopniowo, co najmniej przez półtora dziesiątka lat.
– Czarownika? – powtórzył Nicholas w obawie, że się przesłyszał.
Bołotnikow uśmiechnął się.
– Tak, czarownika. W jednym z raportów policyjnych tej dzielnicy, datowanych na 1739 rok, trafiłem na przypadkową, pojedynczą wzmiankę o jakimś „domu czarownika, inaczej zwanym domem Walsera”. A w rejestrze pobierających stałe wynagrodzenie z Cudzoziemskiego Prikazu, z roku 1672, następnie zaś w spisach Prikazu Aptekarskiego, dotyczących sporządzania ziołowych nalewek leczniczych, a prowadzonych od 1674, dwukrotnie pojawia się nazwisko „mistrza rzemiosła aptekarskiego, Niemiaszka Adamki Walsera”. Jak pan świetnie wie, mieszkańcy Moskwy w tamtej epoce aptekarza, w dodatku jeszcze innowiercę, musieli uważać za czarownika.
– Niemiec! – wykrzyknął Fandorin. – Cornelius także był Niemcem!
– Otóż to, ale na tym fakty, którymi dysponujemy, wyczerpują się i pozostają jedynie supozycje. Jak to się stało, że od frontu domu, który zbudowano po pożarze, znajdowało się tyle samo okien, ile było w domu aptekarza? Czy to zwykły przypadek?
Magister energicznie pokręcił głową.
– Oczywiście, że nie. Musznikow na pewno kupił działkę ze zgliszczami domu czarownika właśnie dlatego, że chłystowi taka niezwykła liczba okien mogła się wydać dobrą wróżbą. Możliwe, że budynek nie spłonął doszczętnie i resztki fasady zostały. Lub po prostu zachowała się pamięć o domu, który miał diabelski tuzin okien.
– Ja też tak myślę. – Maksim Eduardowicz odsunął papiery na bok, odwrócił się do Fandorina i rzekł dobitnie: – A najistotniejsze dla nas jest to, że Musznikow pobudował się na tych samych fundamentach. To właśnie nasza „solidna podbudowa”, której nie strawił nawet Wielki Pożar. Mam nadzieję, Fandorin, że rozumie pan, co to znaczy? – I dodał głośnym szeptem: – Niepotrzebni nam ani sponsorzy, ani urzędasy. Możemy odzyskać Liberię sami!
Przygotowania zajęły jeszcze całe trzy dni, chociaż poszukiwaczy skarbów dręczyła okrutna niecierpliwość. Nicholasowi udawało się zasnąć dopiero przed świtem – na dwie, trzy godziny, nie dłużej, a Bołotnikow – sądząc po jego zaczerwienionych powiekach i podkrążonych oczach – chyba w ogóle ostatnio nie sypiał.
Skompletowanie potrzebnych narzędzi nie zajęło wiele czasu – Fandorin po prostu wręczył Siergiejewowi spis i tego samego dnia dostarczono na Kijowską dwie lekkie, szwajcarskie łopaty jakiejś wymyślnej konstrukcji, dwa kilofy, lewarek, dwa zwykłe łomy, latarki, drabinkę sznurową i świder elektryczny, na wypadek, gdyby trzeba było wiercić szybiki.
– Będziecie kopać podziemne przejście? – zapytał Władimir Iwanowicz niby to żartem, ale wbił swoje szare oczka w stertę papierów leżącą na stole.
– Tak, chcemy czegoś poszukać – rzucił Fandorin niedbale.
– Jasne. – Pułkownik skinął głową.
Właśnie z powodu Siergiejewa nastąpiła zwłoka. Trzy wieczory zeszły na manewry odwracające uwagę. Partnerzy jechali z całym oporządzeniem na jakieś przypadkowo wybrane ruiny (raz była to opuszczona fabryka w Tekstilszczikach, drugi i trzeci – Zamoskworieczje i Marjina Roszcza) i tam zaczynali oczyszczać teren i kopać.
Pewnego dnia zjawił się Siergiejew we własnej osobie. Pochodził, popatrzył i odjechał.
Nazajutrz pułkownika już nie było, ale zza resztek murów co chwila wyglądali ochroniarze. Kiedy znaleźli się już całkiem blisko, Nicholas ogłosił mobilizację: wręczył młodym ludziom łopaty i kazał im przerzucić z miejsca na miejsce ogromną stertę śmieci. Chłopcy spocili się, ubrudzili swoje eleganckie garniturki, a jednemu cegła uszkodziła nogę w kostce.
Za trzecim razem Fandorin i Bołotnikow trudzili się w zupełnej samotności – ochroniarze stali na zewnątrz obiektu i nie przejawiali zainteresowania wykopkami na wpół obłąkanych historyków. To była wyraźna oznaka, że już nadeszła właściwa pora. Można zaczynać.
Plan ustalili następujący. Przystojniaków Siergiejewa ustawić na rogach domu numer 15, żeby nikt nie wtykał tam nosa – trudna młodzież, alkoholicy, bezdomni kochankowie. Z patrolem milicji, który zainteresuje się światłem latarki, błyskającym w piwnicznym okienku, ochroniarze też na pewno bez trudu się dogadają. Nicholas i Bołotnikow wyważą przegniłe drzwi, zejdą na dół i zaczną działać zgodnie z instrukcjami Corneliusa von Dorna. Jeśli (oby!) uda się coś znaleźć, spróbują dokonać wstępnej, przybliżonej oceny skarbu, ale niczego nie będą wynosić z piwnicy. Co więcej, dla konspiracji pojadą jutro i pojutrze pogrzebać jeszcze w jakichś ruinach i przez ten czas zdecydują, jak obwieścić miastu i światu o niezwykłym, oszałamiającym odkryciu.
Читать дальше