Brat Andreas mawiał: „Nigdy nie myśl o człowieku źle, dopóki nie zrobił nic nagannego”. A jeśli wyświadczył ci dobro, to podejrzewać go o nieczyste intencje tym bardziej się nie godzi.
Kiedy już wąziutkie okienko w dębowych drzwiach otwarło się na pukanie Corneliusa i kapitan zobaczył rozjaśnioną radością twarz aptekarza, zapomniał na dobre o podłym syku żmii.
– Boże, Boże – wciąż powtarzał Walser imię pańskie, którego zwykle nie używał, gdyż, jak wiadomo, uważał wiarę za niemądry zabobon. – Co za szczęście, panie von Dorn, że żyjecie! Po prostu nie wierzę własnym oczom! Och, tak się dręczyłem myślą, że pana zabili czy poranili, albo – co gorsza – odprowadzili do Łotrowskiego Prikazu! Nawet świadomość, że Zamoleus należy teraz do mnie, nie przynosiła mi ulgi!
– A więc książka jest u pana? – zapytał kapitan, zsiadając z konia. – Doniósł ją pan? Brawo, Herr Walser. Mam nadzieję, że nie oderwał pan okładki, żeby dźwigać mniejszy ciężar?
Aptekarz mrugnął.
– Niech pan się nie boi, nie oderwałem. Wszystkie pańskie łupy są w ałtyn-tołobasie.
– Jak to „wszystkie”?
Cornelius zamarł u konowiązu z wodzami w ręku. O czymś takim nawet nie marzył!
– Ale… Przecież worek był strasznie ciężki, nawet ja ledwie go mogłem udźwignąć! Jak pan dał radę sam, nocą, przenieść go przez całe miasto, i to pomimo wszystkich straży i zabezpieczeń? To nie do wiary!
– Ma pan całkowitą rację. – Walser roześmiał się. – Zaraz przy pierwszej kracie chwycili mnie za kołnierz… Ale wejdźmy do domu, jest zimno.
Swoją opowieść ciągnął dalej już w izbie, gdzie jasno płonęły świece, na ścianie krzywił paszczę afrykański krokodyl, a na stole stała, połyskując na szlifach, karafka z rżniętego szkła, pełna ciemnego, rubinowego płynu.
– …Chwycili i krzyczą: „Ktoś ty? Złodziej? Dlaczego nie masz latarni? Co niesiesz w tym worku? To kradzione, tak?”. I nie byli to zwykli uliczni stróże, ale najprawdziwsi strażnicy policyjni – najemnicy z ziemstwa.
– I co pan zrobił? – spytał niecierpliwie von Dorn.
– Widzi pan, kapitanie, jestem człowiekiem honoru, nie lubię kłamać. – Zmarszczki Walsera zbiegły się w szelmowskim uśmiechu, zupełnie niepasującym do uczonego aptekarza. – Powiedziałem, jak było: „Tak, niosę złodziejski łup. Byłem w siedzibie metropolity i wyniosłem stamtąd pełen worek książek. Możecie mnie tam odprowadzić i dostaniecie za gorliwość po trzy kopiejki, no, może sześć. Ale jeśli pomożecie mi zanieść ten wór do domu, dam każdemu z was rubla, a na dodatek jeszcze po gąsiorze słodkiego reńskiego wina”. I jak pan myśli, co zrobili?
– Zanieśli? – zapytał z niedowierzaniem Cornelius.
– Mało, że zanieśli, miałem jeszcze ochronę, pomagali mi przeskakiwać przez rynsztoki, podtrzymywali mnie, a potem, kiedy się z nimi rozliczyłem, długo się kłaniali. Prosili, żebym o nich nie zapominał, gdyby trzeba było w czymś pomóc.
– Jest pan po prostu genialny! Chciałbym wypić pańskie zdrowie!
Kapitan sięgnął do połyskującej kusząco karafki, obok której stały dwie gliniane czarki, jakie na targu można kupić za pół kopiejki. Tylko w tym cudacznym domostwie aptekarza dziwaka szlachetne szkło weneckie mogło sąsiadować z prymitywnym gliniakiem z garncarskiego koła.
Walser położył rękę na korku.
– Nie, mój drogi Corneliusie. Bo pozwoli mi pan chyba tak siebie nazywać? To szlachetne cypryjskie wino, które od dawna trzymałem na tę niezwykłą okazję. I może pan być pewien, że je wypijemy, ale nie tutaj, tylko na dole, gdzie spoczywa nasza wspaniała zdobycz.
– Zatem chodźmy czym prędzej!
We dwóch zdjęli obie kamienne płyty i po drewnianych stopniach zeszli do ukrytego loszku.
Skrzynia z otwartym wiekiem była do połowy zapełniona książkami w skrzących się tęczowo oprawach. Kapitan z nabożeństwem opadł na kolana i jął gładzić szmaragdy, rubiny, szafiry.
– A gdzie jest Zamoleus? Jakoś go nie widzę.
– Leży tutaj na stole. Nie mogłem się powstrzymać i zajrzałem w tekst.
– I co? – Von Dorn z zaciekawieniem spojrzał na otwarty tom, szarzejący w półmroku szerokimi stronicami. – Potrafi go pan przeczytać?
Podszedł bliżej i postawił świecę w glinianym lichtarzu na stole, gdzie Walser umieścił już karafkę i dwie gliniane czarki.
Jasnobrązowe pismo pokrywało karty misterną pajęczyną. Czyżby w tych zakrętasach krył się sekret wielkiej transmutacji?
– Jednego tylko nie rozumiem – rzekł w zamyśleniu kapitan, nalewając wino. – Po co panu, drogi panie Walser, całe złoto świata? Jest pan wystarczająco zamożny, żeby zapewnić sobie wszystko, co niezbędne. Mój uczony brat, przeor klasztoru benedyktynów, mawiał: „Bogactwa nie można zmierzyć, to rzecz odczucia. Jeden czuje się nędzarzem, mając sto tysięcy dukatów rocznego dochodu, gdyż zawsze wszystkiego mu mało; drugi uważa się za bogacza, mając sto talarów w kieszeni, nie dość, że starcza mu na wszelkie potrzeby, ale jeszcze zostaje”. Pan bez wątpienia należy do tej drugiej kategorii. Po co było tracić tyle czasu i sił na zdobycie skarbu, który nie jest panu potrzebny? Nie pojmuję. Ale, tak czy inaczej, pańskie marzenie się ziściło. Cóż, wypijmy za to. Strasznie mnie kusi, żeby skosztować tego wyśmienitego cypryjskiego trunku.
– Chwileczkę.
Aptekarz nagle spoważniał. Może nawet czegoś się przestraszył – nerwowo oblizał wargi i zacisnął palce tak mocno, aż stawy zachrzęściły.
– Ja… Pan… Ma pan całkowitą rację, mój przyjacielu. Zrozumiałem od razu, że jest pan nie tylko dzielny, ale i bystry. Tym łatwiej mi przyjdzie wyznać panu, człowiekowi mądremu i wielkodusznemu…
– Co? – Von Dorn uśmiechnął się. – Że się pan mylił i Zamoleus wypisuje jakieś brednie? Że na żadne magisterium, czerwoną tynkturę, czy jak się tam jeszcze zwie pańska magiczna substancja, w tej zakurzonej księdze nie znajdzie pan recepty? Nie szkodzi. Mojej zdobyczy starczy na dwóch. Podzielę się z panem – tym bardziej że w istocie panu nie tak wiele potrzeba. Chce pan, to kupię panu piękny dom nieopodal mojego zamku? O, zbuduję sobie prawdziwe francuskie chateaux - z wieżyczkami i fosą, ale zarazem z przestronnymi komnatami o wielkich oknach. A panu zafunduję piękny dom ze wspaniałym ogrodem. Będzie pan przesiadywał w oplecionej bluszczem altance i czytał swoje nudne książki. A może nawet sam pan stworzy jakiś traktat filozoficzny albo opisze historię poszukiwań Liberii w dzikiej Moskowii. To jak najlepsza powieść.
Roześmiał się, zadowolony z żartu. Walser jednak jeszcze bardziej sposępniał. Najwyraźniej był czymś nie na żarty przejęty.
– Mówiłem przecież, że jest pan człowiekiem wielkodusznym, a obraz, który pan odmalował – dom, ogród, książki – to dla mnie wielka pokusa. Ale jest mi pisana inna droga życia. Nie spokój, lecz walka. Nie odpoczynek, lecz ofiarna służba. Dobrze pan zgadł: w Zamoleusie nie ma recepty na uzyskanie kamienia filozoficznego. Przyczyna jest bardzo prosta – z jednego elementu nie można otrzymać innego – rtęć nigdy nie zamieni się w złoto. W naszej oświeconej epoce żaden prawdziwy uczony nie wierzy w te alchemiczne brednie.
Cornelius tak się zdziwił, że aż odstawił czarkę z winem.
– Ale… Ale do czego w takim razie potrzebna była panu ta zakurzona księga? Chodziło o klejnoty z krainy Wuf?
– Nie. Nie interesują mnie błyszczące kamyki i złoto, co do tego pan także ma rację. – Aptekarz wskazał palcem na otwartą księgę i jego głos zadrżał, ale już nie ze zdenerwowania, lecz długo skrywanego tryumfu: – Ten starożytny papirus, który liczy sobie ponad półtora tysiąca lat, traktuje o czymś zupełnie innym. Niech mi pan wybaczy, mój dzielny przyjacielu. Oszukałem pana.
Читать дальше