Ujął von Dorna za ramiona, machnął strażnikom, żeby się odsunęli na bok, i bez trudu wytrząsnął przestępcę z kaftana. Odłożył zdobycz, po czym w ten sam sposób zdjął z kapitana włóczkowy bezrękawnik. Koszulę z westchnieniem żalu rozdarł do pępka, zahaczywszy ją palcem przy szyi. Podręczni w mig zerwali strzępy z Corneliusa, któremu od razu dreszcz przebiegł po nagim torsie.
– To nic – mrugnął kat – zaraz się rozgrzejesz, a potem ochłodzisz.
Lepsza szybka śmierć niż męki, zdecydował kapitan, i korzystając z tego, że nogi ma wolne, kopnął oprawcę w pachwinę. Teraz tylko się wyrwać, chwycić rozpalone w ogniu największe szczypce i najpierw wyrżnąć nimi podłego diaka po łbie, następnie przyłożyć oprawcy Siłantijowi, a potem niech się dzieje, co chce. Przybiegnie straż i zarąbie go szablami, ale lepsze już to niż tortury.
Planu nie udało się jednak wprowadzić w życie. Kat po kopniaku, który każdego zgiąłby wpół, tylko jęknął, ale nawet nie drgnął, a dozorcy więzienni, co nie takie tu rzeczy widzieli, sprawnie obezwładnili muszkietera.
– Naciągnę cię za to, jak się patrzy, gnido – rzucił pod adresem kapitana niezrozumiałą groźbę Siłantij, a na razie szturchnął więźnia palcem w dołek. Corneliusowi zaparło dech z bólu i kolana się pod nim ugięły.
Skrępowali mu nogi rzemieniem, żeby się nie szarpał, i powlekli do belki. Zaraz powieszą go za przeguby wykręconych do tyłu rąk, podciągną aż pod sufit, wyrwą je ze stawów barkowych, a potem zaczną go okładać knutem i przypalać żelazem.
Diak nagle wstał zza stołu i zdjął czapkę. Zerwał się też z miejsca młodziutki pisarczyk.
Do katowni weszło dwóch ludzi: kremlowski goniec w czerwonym dworskim kaftanie, a za nim jeszcze ktoś, kogo Cornelius nie mógł dojrzeć w półmroku, słyszał tylko, jak u boku przybysza podzwania szabla.
– Rozporządzenie carskiego zaufanego, bojara Artamona Siergiejewicza Matfiejewa – oznajmił sługa, po czym rozwinął i przeczytał pismo: – „Strażnik wielkiej cesarskiej pieczęci nakazuje Niemca w moskiewskiej służbie, Kornieja Fondorina, niezwłocznie z Łotrowskiego Prikazu uwolnić, jako że jest niewinny, o czym bojarowi wiadomo. Jeżeli zaś ktoś skrzywdził lub obraził kapitana Fondorina, niech ten na niego wskaże, a krzywdziciel zostanie zakuty w kajdany i bezlitośnie wychłostany knutem do półsetki razów”.
Teraz i drugi mężczyzna wyszedł z cienia. W srebrzystym kaftanie, spiczastej sobolowej czapie, czarny na twarzy.
– Iwan… Iwan Artamonowicz! – załkał von Dorn, jeszcze nie do końca uwierzywszy w ten cud.
– Słyszałeś bojarskie rozporządzenie? – surowo zwrócił się Murzyn do diaka. – Każ mu rozwiązać ręce. A może chcesz zakosztować knuta?
Urzędnik, i tak blady, zrobił się biały jak kreda.
– Nie wiedziałem, nic nie wiedziałem… – wyszeptał. – Nie mówił, kim jest… O Boże, gdybym wiedział, czybym… – zająknął się, po czym krzyknął: – Rozwiążcie go, łajdaki! I przynieście odzienie, słyszycie, przynieście odzienie jego miłości!
Zaufany Matfiejewa podszedł do Corneliusa, obejrzał go nachmurzony i obmacał silnymi, szorstkimi palcami jego żebra.
– Jesteś cały? Nie zdążyli ci połamać kości? Zdolnyś aby do służby?
– Zdolny, Iwanie Artamonowiczu – zapewnił von Dorn, wkładając wełniany serdak. Podartą koszulą wzgardził. – Ale mało brakowało, żebym nie mógł dłużej służyć. Z powodu ciężkiego okaleczenia.
Murzyn zerknął na belkę, na ogień.
– No to czekam na ciebie na dworze. Powietrze tu ciężkie. Tylko nie marudź, Korniej. Obowiązki czekają.
Wyszedł.
Cornelius roztarł odrętwiałe przeguby. A więc wystarczyły słowa: „Jest niewinny, o czym bojarowi wiadomo”. Tylko tyle. No cóż, rosyjskie prawodawstwo zdecydowanie ma swoje zalety.
Odwrócił się do Siłantija, jedną ręką chwycił go za brodę, a drugą wyrżnął w zęby – z całej siły, aż chrupnęło. Nie za to, że jest katem, ale za jego ględzenie i za „gnidę”.
Podszedł do diaka, który aż zmrużył oczy ze strachu. Ale cała złość uszła już z kapitana, gdy dał oprawcy w gębę, dlatego też nie uderzył śledczego, tylko splunął.
Iwan Artamonowicz czekał w saniach, obok leżała niedźwiedzia szuba, przygotowana dla Corneliusa.
– Szybko się sprawiłeś. – Murzyn uśmiechnął się. – Chyba nie zdążyli mocno dać ci się we znaki, co?
Kapitan wykrzywił tylko wargi, moszcząc się i owijając futrem.
– A niech ich, psich synów. Szkoda rąk brudzić. Dziękuję, Iwanie Artamonowiczu. Uratowałeś mnie.
– Grzech nie pomóc dobremu człowiekowi. – Murzyn szarpnął wzorzyste lejce i trójka myszatych koni ruszyła po zżółkłym śniegu. – Adam Walserow dotarł do mnie dopiero w południe, przedtem byłem z bojarem w carskim pałacu. Kiedy się dowiedziałem, dokąd cię zabrali, nie zwlekałem ani chwili. Dobrze, że zdążyłem, bo oni już tam potrafią wypruć z człowieka flaki. Ale coś ci powiem, Korniej. Lepiej włóż cały zapał w żołnierską służbę, swoich szpiegów bojar i bez ciebie wszędzie ma dość. To na carskim dworze podsłuchujesz, to zakradasz się do tego chytrusa Taisjusza. Pomiarkuj trochę, dobrze radzę, te zapędy. A żeśmy cię uratowali od kaźni, za to nie dziękuj. Artamon Siergiejewicz swoich ludzi w biedzie nie opuszcza – zapamiętaj sobie. A że Taisjusz, pies łaciński, trzyma z Miłosławskimi, o tym i tak wiemy, niepotrzebnie się narażałeś. No nic, jak jutro wygramy, policzymy się z tymi łajdakami.
– Jak to „wygramy”? – zapytał kapitan.
– A tak. Jutro z rana przyjdzie na Kreml tłum ludzi, żeby zobaczyć, jak będą ogłaszać Piotra carem, a carycę Natalię Kiriłłownę regentką. Nasi już chodzą po Moskwie i podgrodziu, tu szepną słówko, tam szepną słówko. Fiodor i Iwan są słabi, cherlawi. Medycy mówią, że obaj nie pożyją długo, nie nadają się do rządzenia. Idź, kapitanie, wyśpij się. Nie do ciebie należy być bojarskim okiem i uchem, twoja rzecz to dzielnie wymachiwać szpadą. Jutro czeka cię dużo pracy. O świcie przyjdziesz ze swoimi ludźmi ustawić warty wokół Granowitej Pałaty, gdzie będzie obradować Duma. Strzemiennych i kopijników nie dopuszczaj za blisko. W razie czego od razu rób z nich sieczkę. Rozumiesz, jak ważne zadanie ci powierzono?
Co tu było do rozumienia? Sieczkę to sieczkę, wiadomo. Von Dorn przeciągnął się błogo i obrzucił spojrzeniem białą rzekę z czarnymi otworami przerębli i malinową smugę zachodu na srebrzystoszarym niebie. Dobrze jest żyć na bożym świecie! A jego, Corneliusa, cudowny wybawca, Iwan Artamonowicz, choć czarny, to anioł z nieba, teraz ostatecznie się to potwierdziło.
Spać się kapitanowi nie chciało – chwała Bogu, naspał się dosyć w kamiennej kieszeni. Von Dorn wydał porucznikowi niezbędne polecenia (zrobić przegląd broni i amunicji, nikogo nie wypuszczać z koszar, hełmy i pancerze wyczyścić do połysku), po czym przebrał się, wychylił na stojąco czarkę wódki – na jedzenie nie było czasu, chociaż Cornelius czuł głód – i wskoczył na siodło.
Do kamiennej Jauzańskiej Bramy dojechał w dziesięć minut, a dalej już zaczynała się czarna Siemionowska Słoboda. Z niecierpliwości i radosnego przeczucia aż brakło Corneliusowi tchu, tak że nie oddychał nosem, lecz chwytał mroźne powietrze ustami. Skoro Walser czekał na Murzyna w zaułku Artamonowskim, to znaczy, że – po pierwsze – jest cały i zdrowy, po drugie – pomyślnie dotarł do domu, po trzecie – nigdzie nie uciekł i, po czwarte – okazał się uczciwym, przyzwoitym człowiekiem, w co zresztą Cornelius nigdy nie wątpił. No, może w chwilach słabości, kiedy leżał w zimnej i ciasnej kieszeni. Zdradziecka żmija zwątpienia w jego duszy podniosła głowę i zasyczała: „Walser nie ciebie chciał ratować, tylko się bał, żebyś nie wydał go na torturach, i dlatego pobiegł do Matfiejewa” – ale on ze wstrętem zadeptał gadzinę, starł na proch.
Читать дальше