Niczego sobie piece of cake! W piątym dniu uprzykrzonego wydeptywania w kółko tych samych chodników Fandorin poczuł, że zaczyna wpadać w rozpacz.
A przecież z początku zadanie wydawało mu się jeszcze łatwiejsze niż Maksimowi Eduardowiczowi. Pamiętając o kierunku południowo-wschodnim, wyeliminował magistrale biegnące na południe i południowy zachód; w rezultacie pozostała do zbadania zaledwie jedna ulica – Wielka Sierpuchowska.
Od placu Kałuskiego, co prawda, prowadziła na południowy wschód również ulica Mytna, ale ta powstała sto lat po śmierci Corneliusa, więc nie wchodziła w rachubę.
Co innego Wielka Sierpuchowska. Już sześćset lat temu wiódł tędy szlak na Sierpuchow, a właśnie w ostatnim ćwierćwieczu XVII stulecia ulica była w pełni zagospodarowana i gęsto zaludniona. Pięćset metrów od miejsca, gdzie stała niegdyś kamienna baszta bramna, magister ujrzał po lewej stronie standardowy gmach, przeszklone betonowe pudło w stylu lat siedemdziesiątych XX wieku. Był to Instytut Chirurgii imienia Wiszniewskiego; po prawej stał czteropiętrowy budynek mieszkalny z umieszczonymi na zewnątrz niebieskimi szybami wind.
Instytut Chirurgii wznosił się na miejscu szpitala kupieckiego, zbudowanego na zgliszczach siedziby należącej niegdyś do strzelca przybocznego Bukina. Fandorin ucieszył się – wreszcie jakiś ślad! Ale Bołotnikow pogrzebał w dokumentach i ustalił, że ten cholerny Bukin pobudował się dopiero w 1698 roku, a co się znajdowało na tym miejscu przedtem (jeśli w ogóle coś było) – nie wiadomo.
Budynek mieszkalny wzniesiono na działce należącej przed stu laty do Towarzystwa Tanich Mieszkań Moskiewskiego Związku Urzędników Państwowych. Co się tam znajdowało wcześniej, nie sposób było ustalić. Maksim Eduardowicz coraz głębiej rył w stertach zakurzonych papierzysk (na samą myśl o tym Fandorin dostawał alergii i zaczynało mu ciec z nosa), a magister przemierzał jedną po drugiej wszystkie historyczne ulice, które prowadziły od dawnych bram Skorodomu w kierunku południowo-wschodnim. Musiał przecież w końcu czymś się zająć.
Po śniadaniu jechał na Sadowoje Kolco. Sprawdzał na planie, gdzie stała rogatka, i zaczynał odmierzać pięćset metrów. Rozglądał się i zapisywał numery domów, żeby wieczorem przekazać informacje Bołotnikowowi. Wzdłuż krawężnika powoli sunął za Nicholasem czarny dżip, a w nim siedzieli, ziewając, dwaj ochroniarze. Kilka razy pojawił się też Siergiejew. Robił parę kroków obok mamroczącego coś pod nosem Anglika, kiwał głową i jechał meldować szefowi – tylko nie wiadomo, o czym.
Gabunija dotrzymywał słowa i więcej się magistrowi nie narzucał, ale Fandorina prześladowała wciąż piosenka o Suliko, tak nielubiana przez Josifa Guramowicza. Od samego rana w takt własnych kroków dźwięczało mu w uszach: „Chciałem znaleźć mej miłej grób…”, i ani rusz nie chciało przestać. To był prawdziwy koszmar.
Któregoś dnia, po długich rozterkach, Nicholas zadzwonił wieczorem do Ałtyn. Odezwać się, oczywiście, nie odważył, po prostu chciał ją usłyszeć.
– Halo! Halo! Kto mówi? – rozległ się w słuchawce zniecierpliwiony głos, a potem nagle padło celne pytanie: – Nika, gdzie jesteś? Czy wszystko z tobą w po…
Zaczął jednak od baszty Pokrowskiej – nie tyle ze względów praktycznych, ile żeby się znaleźć bliżej Corneliusa. Tutaj znajdowała się kiedyś Inoziemska Słoboda – Kukuj! Tę samą drogę Fandorin pokonywał konno, zmierzając na miejsce służby wartowniczej, na musztrę lub do zbrojowni.
„Pomóż mi, Corneliusie – szeptał magister, idąc Nowobasmanną. – Odezwij się, wyciągnij rękę z ciemności, widzisz, jakie trudne przede mną zadanie. Pozwól mi tylko musnąć końce twoich palców, a dalej już poradzę sobie sam. Dlaczego przeciąłeś pismo na dwoje, jedną połowę ukryłeś w Kromiesznikach, a drugą zabrałeś ze sobą?” – pytał Nicholas dalekiego przodka. Ten długo milczał, a potem przemówił – najpierw cicho, ledwie dosłyszalnie, wreszcie nieco głośniej.
„Nie wiedziałem, co mnie czeka w Moskwie – tłumaczył, gładząc podkręconego wąsa. Twarzy nie było widać, tylko te zawadiackie wąsy i złoty kolczyk w prawym uchu. – A także, czy schowek w Kromiesznikach jest bezpieczny. Ukryłem tam wszystko, co miałem najcenniejszego, jednak pisma dotyczącego Liberii nie odważyłem się zostawić w całości. Zbyt wielką tajemnicę zawierało. Jeśli w Moskwie czekałaby mnie śmiertelna kaźń, to lewa połówka zostałaby wśród moich papierów. A o tym, gdzie szukać prawej, szepnąłbym zaufanemu człowiekowi przed straceniem, żeby przekazał wieść memu synowi, kiedy ten podrośnie. Kto mógł przewidzieć, że będzie mi sądzone zginąć nie po chrześcijańsku, oczyszczonemu z grzechów, lecz bez ich odpuszczenia, bez spowiedzi, ze szpadą w ręce, zarąbanemu berdyszami strzelców?”.
Przodek posługiwał się starym szwabskim dialektem, który Nicholas opanował specjalnie po to, by móc czytać stare dokumenty, dotyczące historii rodu von Dornów. Ale mówił jedynie to, czego magister mógłby się sam domyślić – najważniejszej swojej tajemnicy nadal nie zdradzał.
Piątego dnia wieczorem magister dotarł do placu Tagańskiego, gdzie stała niegdyś Jauzańska Brama. Od niej w kierunku południowo-wschodnim prowadziły aż cztery stare ulice: Tagańska (dawniej Siemionowska), Marksistów (dawniej Pusta), Woroncowa i Wielkie Kamieniki.
Pierwsza była Tagańska. Nicholas ponuro („smutek długo me serce gniótł”) rozglądał się wokół, odliczając kroki – powinno ich być sześćset trzydzieści, tyle odpowiadało w przybliżeniu pięciuset metrom.
Przy czterysta czterdziestym drugim magister roztargnionym spojrzeniem obrzucił przeciwległą stronę ulicy, gdzie stał zrujnowany parterowy dom, osłonięty zieloną siatką – a więc z pewnością przeznaczony do remontu. Chociaż nie, raczej do rozbiórki. Na oko z końca ubiegłego wieku, a może starszy, ale w tym okresie z pewnością gruntownie przebudowany, a więc nieprzedstawiający żadnej wartości jako zabytek architektury.
Nagle uszu Fandorina dobiegł jakiś cichy dźwięk, jakby ktoś go wzywał z bardzo, bardzo daleka, niepewny, czy zostanie usłyszany. Nicholas spojrzał na dom uważniej – wybite okna, zawalony dach, wyzierające spod odpadającego tynku sczerniałe bale – wzruszył ramionami i poszedł dalej. Do odliczenia pozostało jeszcze sto dziewięćdziesiąt kroków.
Przemierzył tę odległość i zapisał numery domów po prawej i lewej stronie. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie wrócić na plac samochodem, ale w końcu się nie zdecydował.
Przechodząc obok zrujnowanego domu, wsłuchał się uważnie, czy aby dziwny zew się nie powtórzy. Ale nie, docierały tu tylko zwyczajne odgłosy miasta – szum opon, głuchy pomruk ruszającego trolejbusu, strzępy muzyki z parku. A jednak było w tym domu coś dziwnego, nie od razu uchwytnego dla oka. Nicholas obrzucił wzrokiem martwe, ślepe okna, usiłując zrozumieć, co wywołuje takie intrygujące wrażenie.
Ochroniarze wyskoczyli z dżipa, rozejrzeli się wokół i rzucili do angielskiego dryblasa, który nagle się zachwiał i zaczął młócić rękami powietrze.
– Jest pan ranny? Gdzie? – krzyknął jeden, podtrzymując Nicholasa za łokieć, podczas gdy drugi wyrwał spod marynarki pistolet i przesunął spojrzeniem po okolicznych dachach.
– Trzynaście – bezgłośnie niemal wyszeptał magister, obdarzając surowego młodego człowieka idiotycznym uśmiechem. – Trzynaście okien!
– Mój pierwszy błąd: przymiotnik „kamienna” nie był zwykłym, pospolitym określeniem, lecz częścią nazwy własnej. W połowie siedemnastego wieku w pobliżu klasztoru Nowospasskiego – o tutaj – powstała słoboda, którą zamieszkiwali murarze, inaczej zwani też kamiennikami, opłacani ze skarbu państwa. Widzi pan, Fandorin, mamy nawet ulice: Wielkie Kamienniki i Małe Kamienniki. Najprawdopodobniej dlatego Brama Jauzańska, czyli Tagańska, przez jakiś czas zwana była Kamienną, ale ta nazwa nie przetrwała i została zapomniana. Historycy znajdowali się w mieszkaniu Nicholasa. Znów siedzieli przy stole zawalonym mapami, schematami i kserokopiami starych dokumentów, jednak między partnerami doszło do psychologicznej zamiany ról. Może niezbyt wyraźnie się to manifestowało, ale dla obu było oczywiste. Szefem przedsięwzięcia stał się teraz magister, a doktor składał mu sprawozdanie, zmuszony na dodatek się tłumaczyć i usprawiedliwiać.
Читать дальше