– „Nie dopuszczę”? – Walser uniósł brwi. – Nie dopuszczę?
– Niech mi pan odda Zamoleusa. Ja… nie, nie zniszczę go, bo skoro ta księga przetrwała już tyle wieków, to znaczy, że Bogu się podoba, by istniała. Ale ukryję ją tak głęboko, w tak tajemnym miejscu, że nikt jej tam nie odnajdzie, chyba że mu się to uda z woli boskiej. I niech pan nie próbuje mnie od tego odwodzić, to nic nie da. – Teraz Cornelius nie był już rozgorączkowany, mówił spokojnie – czuł w sobie jakąś twardą, niezachwianą pewność. – Będzie się pan odwoływał do mojego rozsądku, a ja podjąłem decyzję, kierując się sercem.
Aptekarz opuścił głowę i zamknął oczy. Nie odzywał się. Cornelius cierpliwie czekał.
Wreszcie – po kwadransie, może zresztą i więcej czasu upłynęło – Walser rzekł z ciężkim westchnieniem:
– Cóż, mój szlachetny przyjacielu, niewykluczone, że w takiej sprawie rzeczywiście należy wsłuchać się nie w głos rozumu, lecz serca. Jestem zasmucony i przybity tym, że nie potrafiłem przekonać o słuszności mych sądów nawet pana, człowieka rozumnego i życzliwego. Koniec końców, dał pan wyraz również moim własnym wątpliwościom. Chciałem wypróbować na panu, czy ludzkość jest już gotowa zaakceptować ideę świata bez Boga. Teraz widzę, że nie. Cóż, niech Księga czeka swojego czasu… A my… My stąd wyjedziemy. Niech pan buduje swój wspaniały zamek i przeznaczy w nim jedną komnatę dla mnie. Przyjmuję pańską hojną propozycję.
Muszkieterowi łzy zakręciły się w oczach – prawdę mówiąc, szykował się na długi, męczący spór i już z góry utwardzał serce, żeby za nic nie ustąpić.
– Jest pan najzacniejszym z ludzi, Herr Walser! – wykrzyknął z uczuciem. – Wiem, jak wiele pan poświęca – marzenie, cel życia, wielki zamysł. Ale okazał się pan wystarczająco mądry, by pojąć, że pragnąc obsypać ludzkość dobrodziejstwami, narazi ją pan na śmiertelne niebezpieczeństwo. Wie pan co? – Wzruszony do głębi Cornelius machnął w stronę skrzyni z otwartym wiekiem. – W zamian za pańską księgę niech pan weźmie połowę mojej zdobyczy. To będzie uczciwe rozwiązanie.
Aptekarz uśmiechnął się z roztargnieniem, widocznie jeszcze nie oderwawszy się myślami od swojego wielkiego, szalonego zamysłu.
– Dziękuję panu. Wystarczy mi sam tylko Arystoteles – zwłaszcza że pan, jak mi się zdaje, niezbyt wysoko sobie ceni ten biedny manuskrypt… Cóż, miły Corneliusie, teraz możemy wypić. Za upadek wspaniałych projektów i mądrość, która każe zaniechać wszelkiego działania.
Von Dorn podniósł czarkę do ust. Wino okazało się gęste i cierpkie, miało posmak żywicy, dębowej beczki i jakichś ziół.
– A pan? – zapytał kapitan, widząc, że Walser jeszcze nie wypił. – No już, do dna, jak mawiają Moskowici. To wprawdzie zgubny dla nich obyczaj, ale pan przecież nie upije się jedną czarką dobrego wina?
Kapitan zaśmiał się ze swojego żartu, podał aptekarzowi gliniane naczynko i dopilnował, by Walser wypił trunek do dna, i to duszkiem.
– Ja… nie jestem przyzwyczajony tyle… pić. – Aptekarz ustami chwytał powietrze. Zaczął gorączkowo grzebać w kieszeni i wreszcie wydobył stamtąd szklaną banieczkę, napełnioną liliową cieczą. – To eliksir żołądkowy…
Wypił połowę zawartości pękatej buteleczki, schował ją i otarł rękawem spocone czoło.
Corneliusowi także zrobiło się gorąco. Cypryjskie wino, jak to bywa z dobrym trunkiem, nie uderzyło mu do głowy, lecz poszło w nogi. Kapitan zachwiał się.
– Zbladł pan – zauważył aptekarz. – Nic dziwnego, zważywszy, co pan przeżył w ciągu ostatniej doby. Niech pan siądzie.
Podsunął von Dornowi stołek, kapitan podziękował i usiadł. Widocznie zmęczenie rzeczywiście dawało o sobie znać – ciężkie jak ołów, z wolna pełzło od stóp w górę.
Walser patrzył na kapitana jakoś dziwnie – ni to ze strachem, ni to ze współczuciem.
– Niech pan spróbuje się podnieść – powiedział nagle.
Cornelius usiłował wstać, podpierając się ręką, ale jakby nie czuł nóg.
– Co się ze mną dzieje? – wybełkotał, spoglądając w oszołomieniu na nieposłuszne kolana.
– To działanie trucizny, mój biedny przyjacielu – ze smutkiem poinformował go Walser. – Ku mojemu najgłębszemu żalowi, nie zostawił mi pan wyboru. Znów, podobnie jak na początku naszej znajomości, poddałem pana próbie, ale tym razem nie wyszedł pan z niej zwycięsko. Wtedy wypróbowywałem pańską wierność, dzisiaj – dojrzałość. Niestety, mój dobry kapitanie, jest pan dziecięciem mroku, a nie światła. Pański ciasny umysł błądzi w ciemnościach. Ale to nic, Księga pomoże je rozproszyć. Urzeczywistnię swój plan, tyle że bez pana pomocy. Jeśli nawet zginę z rąk fanatyków lub spłonę na stosie, dzięki mnie ludzkość zrobi pierwszy krok ku wyzwoleniu się z pęt ciemnoty.
– Otruł mnie pan? – z niedowierzaniem zapytał Cornelius. – Cypryjskim winem? Ale… ale przecież sam także je pan pił! To na pewno żarty! Rozbawiło pana, że się tak upiłem jedną czarką.
– Nie, wcale nie żartuję. Owszem, wypiłem wino razem z panem, ale miałem przygotowaną buteleczkę z ekstraktem serpentarium, który znosi działanie trucizny.
Co za podła zdrada! Żeby napoić trucizną przyjaciela!
– Łajdak! – krzyknął von Dorn.
Wyrwał z pochwy kindżał, chcąc nim ugodzić truciciela. Ale nie dosięgnął – aptekarz stał za daleko, a kapitan nadal nie mógł się ruszyć z miejsca. Co gorsza, Cornelius poczuł, że jego ciało odrętwiało już do pasa – każdy ruch przychodził kapitanowi z trudem. Ech, szkoda, że zostawił szpadę na górze, żeby nie przeszkadzała przy schodzeniu do piwnicy.
– Nie może pan mnie zabić. – Walser rozłożył ręce, jakby się usprawiedliwiał. – Trucizna będzie się rozlewać po pańskim ciele, podchodząc coraz to wyżej. To dawna receptura, znana jeszcze w starożytnej Grecji. Właśnie tę truciznę zażył Sokrates. Ale ja udoskonaliłem jej skład, tak że działanie tego środka jest łagodniejsze. Nie będzie pan czuł bólu. Nie będą panu także dokuczać mdłości. Kiedy trucizna dotrze do mózgu, najpierw straci pan mowę, potem wzrok, słuch i inne zmysły, a wreszcie pogrąży się pan jakby we śnie. To naprawdę godna pozazdroszczenia śmierć. Kiedy nadejdzie mój koniec, chciałbym tak właśnie umrzeć.
– Błagam, niech mi pan da odtrutkę! – wychrypiał Cornelius. Nie mógł się już odwrócić do Walsera, bo poruszał jedynie szyją. – Przysięgam, nie będę się przeciwstawiał pańskim planom! Klnę się na honor! Von Dornowie nigdy nie łamią danego słowa.
Walser uśmiechnął się smutno.
– Niech pan wybaczy, kapitanie, ale to absolutnie niemożliwe. Wierzę, że mówi pan szczerze. Ale później, gdy śmierć przestanie zaglądać panu w oczy, zmieni pan zdanie. Powie pan sobie: tak, przysiągłem na honor, ale czymże jest honor jakiegoś tam kapitana w porównaniu z dobrem ludzkości? Jako człowiek szlachetny, biedny panie von Dorn, w imię ocalenia chrześcijańskiego świata chętnie złoży pan w ofierze swój honor. Nieszczęście polega na tym, że różnie pojmujemy dobro i ratowanie ludzkości. Mój nieszczęsny, otumaniony przyjacielu! Och, ile trudu i wysiłku kosztuje mnie ten czyn, dokonywany w imię człowieczego rozumu! Aptekarz zaszlochał i odwrócił się.
– Słuchajcie, panie Walser! – zaczął szybko mówić kapitan, bojąc się, że język odmówi mu posłuszeństwa, a wtedy on nie będzie już mógł odmienić swojego losu. – Przecież to takie proste! Jeśli odrzucimy Boga, to nawet tak dobry i mądry człowiek jak pan zdolny będzie do każdej nikczemności. Ja jestem gorszy od pana – bardziej chciwy, próżny, głupszy. Lekceważyłem niemal wszystkie przykazania, zabiłem w życiu co najmniej siedemnaście osób. Ale za każdym razem, wbijając ostrze czy odwodząc kurek, wiedziałem, że popełniam grzech śmiertelny. A pan zadaje truciznę przyjacielowi, przekonany, że dokonuje niezwykłego czynu!
Читать дальше