– Dlatego że Sołowjow – odparł niezrozumiale Szurik [62].
No dobra, nieważne. Nicholas miał istotniejsze pytanie.
– Ale co wam zawinił Bołotnikow? A może po prostu stał się niepotrzebny?
– Za cwany się zrobił. Chciał wyrolować Sołowjowa i sam zgarnąć cały bank. „Do rozwiązania problemu jeszcze daleko, a wynik też jest problematyczny”. – Szurik naśladował teraz wysoki baryton archiwisty. – Miał Siwego za głąba, buraka. U nas, Kolanycz, za takie rzeczy idzie się do piachu… Czego się gapisz? Właź do dziury.
Wesoły zabójca wskazał otwór w podłodze.
– No już, już. Poświecę ci z góry. O co chodzi? Chcesz oberwać po uszach?
Fandorin przypomniał sobie niedbały wdzięk, z jakim Szurik nie tak dawno kopnął go w krocze, i zaczął szybko rozwijać drabinkę. Zapewnienie, że Siwy jakoby kazał „rozrywkowego gościa” pozostawić przy życiu, nie dawało stuprocentowej gwarancji. Ale czy Nicholas miał jakiś wybór?
Zaczepił haki w górnej części drabinki o deski. Sprawdził – trzymały się mocno. Zaczął więc spuszczać drugi koniec, z obciążeniem, w dół. Dość szybko dobiegło stamtąd głuche stuknięcie. Jama nie miała chyba nawet dziesięciu stóp głębokości.
Wysiłkiem woli Fandorin zmusił się, by nie myśleć o tym, że jest zupełnie możliwe, iż nie wyjdzie już żywy z tego podziemia. Tajemnica nadal pozostawała tajemnicą; teraz, w obliczu śmiertelnego zagrożenia, nęciła wcale nie mniej niż przedtem.
Co jest tam, w głębi ciemnego loszku? Czy naprawdę okute skrzynie, pełne starych rękopisów?
Nogi dotknęły czegoś miękkiego, sprężystego.
Nicholas spojrzał w dół – na szczęście Szurik przyświecał z góry latarką – i krzyknął. Jego sportowy but dotykał piersi martwego Maksima Eduardowicza.
Magister pośpiesznie odstąpił w bok. Pod nogami miał nie kamień, lecz ziemię. Okrywała ją szara warstwa pyłu. Poczerniałe drewienka musiały kiedyś być szczeblami drabiny.
Krąg światła zaczął rosnąć – Szurik odsunął przesłonę latarki. Tak, podłoga była ziemna, gliniasta. Glina stanowi naturalne zabezpieczenie przed wodami gruntowymi. Skrytka w miejscu, gdzie jest inny rodzaj gleby, nie spełniłaby swego zadania – nie ochroniłaby książek.
Pod lewą ścianą leżał jakiś szeroki drewniany blat. Sądząc po jego prostokątnym kształcie i na wpół zasypanym kurzem kałamarzu z brązu – pulpit czy stół do pisania. Fandorin dotknął brzegu deski nogą i cały kawałek drewna rozsypał się w proch. Obok widniały równie spróchniałe resztki krzesła. Kawałki szkła, skorupy glinianego naczynia, kilka pustych flakoników o dziwacznym kształcie. Co tu było? Laboratorium? Skład apteczny?
Pomieszczenie okazało się niewielkie, o wiele mniejsze niż piwnica na górze. Żadnych skrzyń Fandorin nie widział. W ogóle niczego, co by się rzucało w oczy. Królestwo kurzu. Nawet z sufitu zwisały szare festony.
Nicholas pociągnął nosem, kichnął raz, drugi.
– Na zdrowie! – ryknął z góry Szurik.
Echo było tak dźwięczne, że Fandorin aż podskoczył.
– Fanty są? – zapytał zniecierpliwiony wesołek, obracając latarką w różne strony.
Jakiś podłużny kształt na podłodze.
Nicholas przykucnął i ręką otrzepał z niego kurz. Szkielet! Wyszczerzone zęby w obwisłej żuchwie. Ubranie zetlało, tylko w zagłębieniu miednicy błyszczy miedziana sprzączka, a pomiędzy kręgami połyskują guziki. Tak, ten szkielet to muszą być „kości ludzkie”, o których Cornelius pisał, że nie trzeba się ich bać. A jednak trochę strach.
Z boku jeszcze jakaś wypukłość, nieco mniejsza.
Fandorin ostrożnie oczyścił ją z kurzu (tym razem nie dłonią, lecz czubkiem buta).
Kawał grubej, zbutwiałej tkaniny. Rogoża? Chyba tak. Jak to było w dokumencie: „na Boga, nie ulegaj grzesznej ciekawości i nie tykaj Zamoleusa pod rogożą”?
Co to błysnęło przez rozdarcie we włóknach materii?
– Jest… – szepnął magister urzeczony. – Jest!
– Jest! – z zadowoleniem powtórzył Szurik, jakby przekazując komuś radosną wiadomość.
Nie minęła sekunda, gdy z góry dobiegł jakiś dziwny, niejasny dźwięk – ni to trzask, ni to chrupnięcie.
Nicholas odwrócił się i zobaczył, jak na podłogę upadają okulary, a w ślad za nimi wali się sam Szurik. Runął wprost na nieruchome ciało archiwisty, po czym zsunął się na podłogę i znieruchomiał, rozciągnięty twarzą do ziemi. Spod strzechy słomianych włosów obficie płynęła niemal czarna krew – dosłownie na oczach Fandorina Szurik zamieniał się z blondyna w bruneta.
* * *
Latarka jednak nie upadła, została tam, gdzie była – nad krawędzią otworu. Snop światła nagle zakołysał się, stając się to silniejszy, to słabszy, aż wreszcie wąski, jaskrawy promień zaświecił zdezorientowanemu Fandorinowi prosto w oczy.
– Kto to? – krzyknął Nicholas, zasłaniając twarz dłonią. – Igor, Sasza, to wy?
Ale odezwał się nie któryś z ochroniarzy, lecz szef departamentu bezpieczeństwa Eurodebetbanku, Władimir Iwanowicz Siergiejew we własnej osobie.
– To ja, mister Fandorin. Pański anioł stróż.
Nicholasowi wydało się, że słyszy w głosie pułkownika kpiącą nutę. Ciekawe dlaczego?
– Według mnie, on nie żyje – poinformował Siergiejewa magister. – Źle pan obliczył siłę ciosu. Czym pan go uderzył?
– O, tym – odparł niewidoczny pułkownik i u stóp Fandorina brzęknęło coś metalicznie o podłogę. Kawałek rury z lepką plamą na naciętym końcu.
Wszystko to było jakieś dziwne.
– A gdzie pańscy ludzie? – zapytał Nicholas. – Nie rozumiem, jak mógł pan przejść obok nich niezauważony.
– Zwolniłem chłopaków, niech sobie pośpią – rzekł dobrodusznie Siergiejew. – Postanowiłem ich zastąpić osobiście. No i co pan takiego znalazł, mister magister? Proszę pokazać.
Promień spełzł z twarzy Fandorina, pomyszkował tu i tam, aż zatrzymał się na zetlałej rogoży, spod której znów błysnęły wesołe iskierki.
– Ach, oto i ona, jest nasz skarb – mruknął pułkownik. – Niewielka, ale widać cenna, skoro Siwy na uszach stawał, żeby się do niej dobrać.
– Więc pan o wszystkim wiedział? – zapytał ogłupiały Nicholas. – I Josif Guramowicz, oczywiście, także?
Siergiejew nachylił się niżej nad otworem i teraz Fandorin widział jego twarz oświetloną z boku – czarno-białą i odrażającą, jak maska złoczyńcy z japońskiego teatru nō.
Roześmiawszy się bezdźwięcznie, Władimir Iwanowicz poinformował:
– Soso nic nie wie, to baran, a w dzisiejszym świecie, sir, barany nie mają szans. Ale Siwy to prawdziwy orzeł. Profesjonalista zawsze wie, czyją stronę należy trzymać, zwłaszcza jeśli stoi przed wyborem: orzeł czy baran.
– A więc pracuje pan dla Siwego?! Tak… tylko dlaczego w takim razie zabił pan Szurika?
– Pułkownik Siergiejew będzie stał na świecy, a cały towar dostanie się Szurikowi? – Szef departamentu bezpieczeństwa parsknął z niezadowoleniem. – Znaleźli sobie chłopaka na posyłki! Przecież gdyby nie ja, Siwy by gówno wiedział, jaka się dzisiejszej nocy szykuje impreza.
„Ciekawe, skąd ta wiedza?” – zadał sobie w duchu pytanie Fandorin. Odpowiedź była jak na dłoni – elementarnie, zawstydzająco prosta: pluskwy. W mieszkaniu przy Kijowskiej z pewnością założono podsłuch, sprytny pułkownik orientował się doskonale w planach obu naukowców, tyle że meldunki o toku poszukiwań przekazywał nie swojemu szefowi, lecz jego rywalowi.
„Jestem zwykłym pionkiem – skonstatował magister. – Tamci mnie wykorzystali, manipulowali mną, jak chcieli. Ałtyn miała rację: jestem jak jeżyk we mgle”.
Читать дальше