Nigdy dotąd nie trzymał w ręku broni, wiedział jednak, że gdzieś przy rękojeści powinien się znajdować bezpiecznik. Jeśli się go nie odciągnie (a może odwrotnie?), pistolet nie wystrzeli.
Magister drugą ręką obmacał gładką powierzchnię z prawej strony, potem z lewej, i przesunął jakąś dźwigienkę. Pozostawało mieć nadzieję, że to właśnie był bezpiecznik. Teraz należało zachować najwyższą ostrożność – nieznaczny ruch palcem wskazującym i broń może wypalić.
– Ręce do góry! – jeszcze raz krzyknął ostrzegawczo do Szurika, który stał nad powalonym przeciwnikiem i spoglądał na magistra z pobłażliwym uśmiechem.
Killer pokiwał głową i ruszył w stronę Nicholasa.
– Stać! – wrzasnął jeszcze głośniej Fandorin. – Bo strzelę! Słowo honoru!
Szurik nie dał jednak wiary temu zapewnieniu i nawet nie zwolnił kroku.
Magister tyle razy widział podobną scenę w filmach, że doznał wyraźnego uczucia déjà vu - amator z pistoletem w drżącej ręce i bandyta, który wie doskonale, że normalny, cywilizowany człowiek nie jest w stanie strzelić, stojąc z przeciwnikiem twarzą w twarz.
– Ostrzegam! – uprzedził Nicholas, sam czując w swym głosie zdradzieckie błagalne nutki. – Ostrzegam! Proszę się zatrzymać! Niech mnie pan nie zmusza…
– Dobra, dobra – z udawaną szorstkością przerwał mu Szurik, po czym wyciągnął rękę po broń podskakującą w rozdygotanej dłoni Fandorina.
W tej chwili Nicholas z całą ostrością uświadomił sobie, że nigdy i za nic nie potrafi strzelić do człowieka, który patrzy mu prosto w oczy i uśmiecha się. Ze strachu i bezsilności palce magistra mimo woli się zacisnęły, a pistolet raptem jakby sam z siebie wydał trzy głuche cmoknięcia. Nastąpiły po sobie błyskawicznie: cmok – cmok – cmok.
Szurik nagle zgiął się wpół jak przełamany, nie odrywając wzroku od osłupiałego Fandorina. Wargi killera wciąż jeszcze były rozciągnięte w szyderczym uśmiechu, ale jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia i Nicholas spostrzegł ze zdziwieniem, że jedno z nich jest, jak przedtem, niebieskie, a drugie nie wiadomo dlaczego piwne.
Ach, w czasie bójki musiało mu wypaść kolorowe szkło kontaktowe, wytłumaczył sobie magister i cofnął się o krok. Szurik jeszcze chwilę stał skurczony w nienaturalnej pozie, po czym zwalił się bokiem na asfalt. Leżał zgięty, przyciskając obiema rękami brzuch, i wciąż szeroko się uśmiechał.
Nicholasa ogarnął przeraźliwy strach. Sam nie wiedział, czego boi się bardziej – czy tego, że ten człowiek zaraz umrze, czy też, że wstanie i znów go zaatakuje z tym swoim ohydnym uśmiechem.
Szurik jednak ani nie wstawał, ani nie umierał – jego noga w ciężkim bucie podrygiwała, a on monotonnie, w równych odstępach czasu wydawał z siebie ciche stęknięcia:
– A… a… a… a…
Z ust wyciekała mu krew, która utworzyła już na ziemi niewielką ciemną kałużę.
Tymczasem ocknął się Wład. Usiadł i potrząsnął parę razy głową, jakby chciał rozpędzić resztki zamroczenia. Popatrzył na Nicholasa, potem na leżącego Szurika. Wstał lekko i podniósł kluczyki. Rękawem beznadziejnie zniszczonej marynarki otarł rozbite wargi.
– Załatwiłeś gnoja? – spytał, zwracając się do Fandorina na „ty”. – Ostro pogrywasz. No, no, Michaelu Jordan, niezłych masz koleżków. Widziałeś, jak mnie młócił?
– Ma piąty dan w karate – wyjaśnił Nicholas, nie spuszczając oczu z rannego killera. – Potrzebna mu szybka pomoc.
– Jasne. – Wład podszedł, stanął obok Fandorina. – Piąty dan? A więc wszystko się zgadza. Ja mam czwarty. No, czego się tak gapisz? Widzisz przecież, że człowiek się męczy. Udziel mu szybkiej pomocy, wszystko w twoim ręku.
Pokazał gestem pistolet, który Nicholas wciąż jeszcze ściskał w dłoni. Magister w osłupieniu gapił się na Sołowjowa. Czyżby Wład namawiał go, żeby dobić rannego?
– Co, to twój pierwszy raz, czy jak? – Wiking pokiwał złocistą głową. – No, to jeszcze większa bomba. Takiego starego wygę załatwiłeś. Nie pękaj, dokończ roboty. On i tak korkuje. A z nas zrobiłby miazgę bez mrugnięcia okiem… No dobra! Daj, ja to załatwię.
Wyjął broń ze zwiotczałych palców magistra i wycelował w głowę Szurika.
– Nie patrz, skoro jesteś taki delikatny.
Należało powstrzymać zabójcę, ale Nicholasa ogarnęła taka apatia, że starczyło mu sił jedynie na to, by się odwrócić.
Jeszcze jedna seria cmoknięć i stękanie umilkło.
Sołowjow objął Nicholasa za ramiona i szybko poprowadził do jaguara.
– No, już po wszystkim, kolego. Spadamy.
Pobieżnie przetarł berettę chusteczką, wyjął nie do końca wystrzelany magazynek i pusty pistolet cisnął na asfalt, wyjaśniając przy tym Fandorinowi:
– Gdyby go znalazły jakieś miejscowe szczeniaki, mogłyby narobić głupstw. Magazynek wyrzucę potem. Właź do wozu, piękny nieznajomy. No, w niezłe gówno przez ciebie wdepnąłem.
Gdy stanęli na pierwszych światłach, Sołowjow wyciągnął do swego pasażera rękę.
– A więc rozpocznijmy ceremonię oficjalnej prezentacji. Wład Sołowjow.
Fandorin, zacinając się, oznajmił:
– Niko… Nikołaj Fandorin.
– Interesujący z ciebie gość, Kola. Po prostu mam już taki fart, że wciąż trafiam na interesujących ludzi. Bez chwili przerwy. Nie obraź się, to nie są pretensje do ciebie, tylko do Pana Boga. Wybacz, proszę, pustą ciekawość, ale kogośmy przed chwilą uziemili? – Zerknął spod oka na białą jak mąka twarz magistra. – Nie wyglądasz mi na kogoś z branży. Mówiąc językiem prostaków, raczej na prymusa i lalusia. Powiedz mi, prymusie Kola, co się takiego stało w twoim życiu, że uganiają się za tobą najwytrawniejsi bandyci z berettami dziewięćdziesiąt trzy w ręku?
Nicholas miał wielką ochotę opowiedzieć wszystko temu zuchwałemu, pełnemu fantazji facetowi, choćby spłacając w ten sposób dług wdzięczności. Z drugiej jednak strony, byłoby posunięciem absolutnie nieodpowiedzialnym wplątywać postronnego człowieka w swoje zawikłane sprawy. Wład i tak już przez niego „wdepnął w niezłe gówno”. Straszliwy Szurik nie żyje, ale Ałtyn mówiła, że killer musi mieć nad sobą jakiegoś szefa…
Sołowjow odczekał pół minuty, po czym wzruszył ramionami.
– Nie chcesz, to nie mów. Twoje prawo. Uratowałeś mi życie, Kola. Gdybyś nie stuknął tego gnoja, załatwiłby mnie na cacy.
– Widzi pan… – zaczął wzburzony Fandorin. – Widzisz, Wład, nie jestem pewien, czy mam prawo wciągać cię w tę historię… To niejasna i zawikłana sprawa. Powiedziałbym nawet, tajemnicza. I bardzo niebezpieczna.
– Niebezpieczna – niech tam, to akurat nie nowina, ale cudzych tajemnic nie lubię. – Wład skrzywił się. – Własnych mam potąd. Mów, czemu chcesz jechać na Szeriemietiewo? Zamierzasz wyskoczyć do słonecznej Antalyi czy też do gościnnych Czech? Chcesz odpocząć od swoich kumpli? Rozumiem cię, Kola, zwłaszcza jeśli wszyscy są w typie tamtego señora. Może masz jakieś problemy? Chętnie ci pomogę. Jak to się teraz mówi, długi należy spłacać, byle zielonymi. Paszporcik, wiza – nie ma sprawy. Wszystko będzie gotowe w ciągu doby. Możesz się urwać choćby do Nowej Zelandii.
– Dziękuję, nie trzeba. Dokumenty mam. – Nicholas wyjął z kieszeni paszport i pokazał go Władowi.
Ten otworzył czerwono-złotą książeczkę, zajrzał do niej i gwizdnął.
– No to z ciebie faktycznie Angol. Ale się porobiło. Tylko wiesz co, Kola, z Szeriemietiewem chyba lepiej poczekać. Jesteś pewien, że nikt nie był świadkiem, jak dokonywaliśmy czynu niezgodnego z prawem? Że żaden dziadek nie podglądał przez szparę w garażu, żadna babuleńka nie zbierała butelek ani żaden pijaczek nie odlewał się akurat w krzakach? Widzisz, strasznie się rzucasz w oczy przez ten swój koszykarski wzrost. Nasza mentownia to, oczywiście, nie Scotland Yard, ale jeśli dostaną cynk na temat faceta o cudzoziemskim wyglądzie, z zielonymi smugami na policzkach i miną debila, zgarną cię, zanim się obejrzysz. Radzę się gdzieś zaszyć na dzień czy dwa, a ja tymczasem się dowiem, czy cię szukają, czy nie. Jeśli nie masz jakiejś mety, poproś o azyl polityczny Władika. Wszystko załatwię. No, Kola, a teraz koncert życzeń. Śpiewa Wład Sołowjow. Dla naszego przyjaciela ze słonecznego Albionu zabrzmi pieśń patriotyczna pod tytułem Nie tęsknię za brzegiem tureckim. I naprawdę zaśpiewał – pięknym, dźwięcznym barytonem:
Читать дальше