Tym razem wiking ze złością cisnął telefon na deskę rozdzielczą i mruknął pod nosem: „Kutas złamany”. Zaraz jednak przypomniał sobie o pasażerze, odsłonił w uśmiechu białe zęby i powiedział:
– Pardon. Nawet nie dadzą człowiekowi porozmawiać. Ten blezer to od Harrodsa? Rękaw jest podarty, widział pan?
– Wiem, dziękuję. Wczoraj tak pechowo upadłem… – Nicholas również się uśmiechnął. – Pewnie trzeba go będzie wy…
Kierowca poprawił nagle lusterko, zerknął do tyłu i przerwał Fandorinowi w pół słowa:
– Ej, sir, mamy ogon. To pański czy mój? Mnie chyba teraz nikt nie namierza.
Fandorin także się obejrzał i zobaczył całkiem blisko, w odległości jakichś dwudziestu jardów, jasnozielonego dżipa marki Niva. Za kierownicą siedział facet w okularach, z jasną, rozwichrzoną czupryną. Szurik!
– Mój – szybko powiedział magister i serce zaczęło mu walić jak szalone. – Wie pan co, nie chciałbym narażać pana na niebezpieczeństwo. Proszę się zatrzymać, wysiądę. Albo… – spojrzał na wikinga i dokończył cicho: -…albo niech pan doda gazu. Z takim silnikiem bez trudu go zgubimy.
Wypowiedział te słowa i zaczerwienił się ze wstydu, jako że prosić o tak niebezpieczną przysługę zupełnie nieznajomego człowieka było rzeczą po prostu niegodną. Ale strach, który znów wychynął z mrocznych zakamarków duszy, okazał się silniejszy od wszelkich innych emocji. Z pewnością tego samego uczucia doświadczyli cywilizowani pasażerowie promu „Christiania”, kiedy pokład zaczął się coraz bardziej przechylać w stronę ołowianoszarych, lodowatych fal… Ta myśl pomogła Fandorinowi opanować chwilową słabość.
– Nie, niech pan nie dodaje – wycofał się. – Wysiądę. To moje zmartwienie, nie pańskie.
Wiking wyrzucił kierunkowskaz i skręcił w prawo, w jakiś pusty zaułek.
– Nie będę – zapewnił, spoglądając w lusterko. Niva wciąż trzymała się w tej samej odległości. – Nie należy przekraczać dozwolonej prędkości. To po pierwsze. Nie wysadzę też pana, jako że moja bryka to to samo, co mój dom. Czyli jako gość znajduje się pan tu pod moją opieką. To po drugie… I po trzecie… – Skręcił jeszcze raz w kierunku znaku oznaczającego ślepą ulicę. – Jestem potwornie ambitny. Kiego grzyba ten palant się do mnie przyczepił?
Samochód zarzucił – to kierowca nacisnął na pedał hamulca. Niva też się zatrzymała, zmniejszywszy dystans do dziesięciu jardów. Wokół było pusto, stały jakieś garaże, rosły zakurzone krzaki.
Widząc, że zuchwały blondyn zamierza otworzyć drzwi, Nicholas w panice chwycił go za rękaw.
– Co pan robi? Nie ma pan pojęcia, kim jest ten człowiek!
– A pan nie ma pojęcia, kim jest Wład Sołowjow – odparł niewzruszony samobójca. – Dobra, niech pan nie świruje, sir. Wyjdźmy i pogadajmy jak ludzie.
Wysiadł z auta, zatrzasnął drzwiczki i bez pośpiechu ruszył w stronę zielonego dżipa.
Fandorin także otworzył drzwi po swojej stronie, żeby krzyknąć: „Uwaga, jest uzbrojony!”.
Ale nie krzyknął. Żeby nie wyjść na jeszcze większego idiotę, niż był w rzeczywistości.
Magister nagle uświadomił sobie jasno, że wpadł w pułapkę. Ci dwaj – dziwny biznesmen i Szurik – to jedna szajka. Jaguar nie przypadkiem zatrzymał się przy tyczkowatym Angliku.
Nicholas spojrzał na stacyjkę. No jasne, kluczyki Wład zabrał ze sobą.
Wyskoczyć z wozu i rzucić się biegiem do ucieczki przez pustkowie?
Ale właściwie po co? Jak się wydaje, nie zamierzają go zabić. Na razie. Cóż, w końcu może przynajmniej wyjaśnią, czego od niego chcą.
Pogodziwszy się z tym, co nieuniknione, odwrócił się, by obserwować spotkanie wspólników.
Szurik nie wysiadł z dżipa. Siedział, wystawiwszy łokieć przez otwarte okno, i z niewinnym uśmiechem spoglądał na zbliżającego się wolnym krokiem eleganta w kremowym włoskim garniturze, z pękiem kluczyków w ręce. Czy się przywitają? Wymienią uścisk dłoni?
– Salem alejkum – rzekł przyjaźnie Wład Sołowjow i nagle cisnął kluczami w twarz Szurika – błyskawicznym, precyzyjnym ruchem.
Pęk kluczyków trafił prosto w okulary, szkło pękło z chrzęstem. W tej samej chwili Wład jednym skokiem pokonał ostatnie metry, dzielące go od nivy, chwycił Szurika za jasną czuprynę i dwa razy mocno walnął jego głową o kant drzwiczek.
Nicholas osłupiał.
Zręczny wiking otworzył drzwi dżipa i Szurik runął twarzą na asfalt, przy czym okazało się, że w prawej ręce ściska znany magistrowi pistolet z matowoczarnym tłumikiem.
Wład Sołowjow wziął broń, obejrzał ją i nie odwracając się, machnął na Fandorina, żeby się zbliżył. Nicholas podszedł na uginających się nogach i stanął w pewnej odległości od nieruchomego ciała.
– Beretta 93 – oznajmił z szacunkiem Sołowjow. – Kawał gnata. Wali potrójnymi seriami. Chyba się wplątałem w jakąś śmierdzącą historię. Kim jest ten Genosse?
Trącił czubkiem kowbojskiego buta nieruchomą, dziwnie skręconą rękę leżącego.
Nicholas nie zdążył odpowiedzieć, gdyż ręka nagle ożyła – chwyciła Włada za but. Szurik, nie wstając, wygiął ciało w łuk i silnym kopnięciem złączonych nóg w kostkę podciął przeciwnika.
Sołowjow runął na wznak, a killer gwałtownie podciągnął kolana do podbródka i jednym sprężystym ruchem zerwał się na nogi. Nie dając się wikingowi opamiętać, z rozmachem kopnął w pistolet (dziś miłośnik lat sześćdziesiątych był nie w trampkach, lecz w ciężkim obuwiu turystycznym, tak zwanych traktorach) – broń potoczyła się w bok, podskakując na asfalcie. Obróciwszy się na pięcie, Szurik wymierzył cios nogą w przeciwnym kierunku – celował w podbródek przeciwnika, ale ten zdołał się uchylić, zrobił przewrotkę przez głowę i stanął na nogach. Całe plecy eleganckiej kremowej marynarki były pokryte czarnymi zaciekami.
Z wysuniętymi pięściami Szurik rzucił się do przodu. W jednej chwili splątane ze sobą ręce i nogi walczących zawirowały niczym śmigła wentylatora. Dawniej Nicholas widywał taką młóckę tylko w hongkońskich filmach i uważał, że to najzwyklejsze triki. Krótkie, ochrypłe okrzyki mieszały się z dźwięcznymi odgłosami ciosów. Widać było, że starli się ze sobą dwaj mistrzowie walki wręcz, ale to nie dawało Fandorinowi prawa, by pozostawać jedynie biernym obserwatorem. On również zatem wrzasnął przeraźliwie i rzucił się na killera. Oczywiście, nie po to, by zwalić go z nóg – skądże znowu! – ale choć na chwilę odciągnąć jego uwagę od Sołowjowa i przynajmniej w ten sposób tamtemu pomóc.
Nie na wiele się to zdało. Szurik, nawet się nie oglądając, zrobił wymach nogą do tyłu i trafił Nicholasa dokładnie w krocze, tak że magister aż przysiadł. Bezkresny wszechświat w mgnieniu oka skurczył się do rozmiarów potraktowanego kopniakiem miejsca.
Przewalając się z boku na bok jak kaczka, Fandorin odkuśtykał na bok. Boże, co to był za ból!
I nagle dostrzegł pistolet, który leżał przy krawężniku, połyskując w słońcu. Zapominając o bólu, rzucił się w tamtą stronę, chwycił broń i odwrócił się – dokładnie w chwili, gdy rozgrywał się finał fascynującego pojedynku.
Wład Sołowjow, cofając się przed wypadami zwinnego Szurika, zahaczył wysokim obcasem kowbojskiego buta o pokrywę studzienki kanalizacyjnej. Zachwiał się, machnął rękami i natychmiast otrzymał potężny cios nogą w nieosłoniętą klatkę piersiową. Upadł, szeroko rozrzuciwszy ramiona, i leżał bez ruchu.
– Ani kroku! Ręce do góry! – krzyknął do killera Fandorin, wysuwając przed siebie pistolet.
Читать дальше