– Kto – pieniądze czy kobiety? – chciał wiedzieć dokładnie Fandorin, który słuchał z nadzwyczajną uwagą.
– Jedno i drugie. – Po chwili Sołowjow dodał: – Przepraszam cię, Kola. Zebrało mi się na filozofowanie. Chciałeś mi coś opowiedzieć.
Ta-ta-ta-tam! Ta-ta-ta-tam! – rozległ się marsz weselny po raz dziesiąty, jeśli nie piętnasty tego wieczoru. Nicholasa nie przestawało zdumiewać, w jaki odmienny sposób rozmawia Sołowjow ze swoimi niewidzialnymi interlokutorami: to mało zrozumiałym, lecz intrygującym żargonem przestępczym, to pełnym wyszukanie uprzejmych zwrotów (w rodzaju „jeśli pan tak łaskaw” czy „będę ogromnie zobowiązany”), oficjalnym, urzędowym językiem, to po angielsku, to po niemiecku, to znów w jakimś narzeczu tureckim.
„Renesansowy typ, Benvenuto Cellini” – zachwycał się Nicholas. Wład, słuchając rozmówcy po drugiej stronie linii, jednocześnie mistrzowskim ruchem opróżniał kieliszek. Zwykle telefon trwał nie dłużej niż minutę, ale tym razem rozmowa się jakoś przeciągała. Sołowjow nachmurzył się i zaczął bębnić palcami po stole.
– …To pewne? – sypał krótkimi pytaniami. -…I imię, i nazwisko?…A ukręcić sprawie łeb?… Kto, kto?… Sam?… Jasny gwint! No, to koniec, kaputt. Dupa blada… Kontrola?… U niego?… – I tak dalej w tym duchu.
Fandorin czekał niecierpliwie, aż tamci skończą rozmawiać. Zaraz opowie Władikowi coś takiego, że ten od razu zrozumie: praca historyka może być przygodą nie mniej fascynującą niż wielki rosyjski biznes.
– A więc takie buty, Kola – rzekł Wład, odłożywszy komórkę. Spojrzenie miał skupione i trzeźwe, jakby nawet nie pamiętał o trzech długich szeregach opróżnionych kieliszków. – Sprawa jest śmierdząca. To był mój człowiek, z mentowni. Zadzwoniłem do niego, kiedy tu przyjechaliśmy, i kazałem sprawdzić, czy nie ma jakiejś poruty. No wiesz, czy nikt nas nie przyuważył, czy nie jesteśmy poszukiwani.
– I co, jesteśmy? – Fandorin poczuł zimny dreszcz.
Sołowjow odrzekł ponuro.
– Ja nie, ale ty tak. Nikt nas tam nie widział. W każdym razie żadni świadkowie na razie się nie zgłosili. Ale my obaj zachowaliśmy się jak ostatnie palanty. Nie obszukaliśmy nieboszczyka. A tymczasem ten pieprzony sukinsyn miał w notesie twoje zdjęcie, podpisane na odwrocie „Nicholas Fandorin”. Była tam jeszcze nazwa hotelu i jakiś adres na Pirogowce. Tak że proszę wybaczyć, mister Fandorin, ale rosyjska granica jest teraz dla pana zamknięta. – Wład westchnął. – Szukają cię, Kola, a w dodatku zajmuje się tym sama góra, cała historia dotarła na najwyższy szczebel.
– Dlaczego sama góra? – słabym głosem zapytał Nicholas. Sięgnął po kieliszek, ale cofnął rękę – jego mózg i tak już pracował z wielkim trudem, a tymczasem rzeczy przybrały jak najgorszy obrót.
– Bo minister chciał mieć wgląd w tę sprawę. Masz przynajmniej pojęcie, kogośmy wykończyli? – Wład uśmiechnął się nerwowo. – Nie? No to wobec tego poprzednią wiadomość możesz uznać za dobrą, bo teraz będzie zła. Ten pajac z berettą to sam Szurik, król zabójców na zlecenie, największy spec od mokrej roboty. Na wujka Wasię z Konotopu z pewnością by nie polował. Obawiam się, że za Szurika zechcą się teraz na tobie zemścić tacy ludzie, przy których ci z MSW i MUR-u [51]to niewinne dzieciątka…
Fandorin zaciekle tarł dłonią czoło, żeby świat wokół przestał wreszcie tak bezsensownie wirować.
– Powinienem się oddać w ręce władz. Wyjaśnię, jak do tego wszystkiego doszło. To była obrona konieczna.
– No tak – pokiwał głową Sołowjow – jasne, obrona konieczna: dla pewności trzy kulki w łeb. A może powiesz glinom, że to twój przyjaciel Władik go dobił?
– Coś ty! – zakrzyknął oburzony Nicholas. – O tobie w ogóle nie wspomnę! Zeznam, że zatrzymałem pierwszy z brzegu samochód, numerów nie pamiętam, kierowcy się nie przyjrzałem…
– W Kryminalnym nie siedzą frajerzy. Będziesz musiał im wyjaśnić, skąd angielski historyk ma znajomości wśród takich typów jak Szurik i w jakim to Cambridge nauczyli się superkillerów przerabiać na kompost ich własnym gnatem.
Fandorin spuścił głowę. Sytuacja wydawała się absolutnie beznadziejna. Oddać się w ręce milicji znaczyło wsypać człowieka, który przyszedł mu z pomocą w ciężkiej chwili. Nie uczynić tego – to znaleźć się w położeniu zbiegłego przestępcy.
– Krótko mówiąc, trzeba zrobić tak! – Wład walnął pięścią w stół; dwa puste kieliszki przewróciły się, z trzech pełnych wyplusnęła wódka. – Co mi tam Szurik, MUR-ik, minister Kulikow – o kant dupy ich rozbić. Zadekujesz się tu na tak długo, jak będzie potrzeba. A kiedy sprawa przycichnie, wyprawię cię do Turcji na fałszywych papierach. Mentownia cię nie znajdzie, takiego wała, nie pękaj. Boję się tamtych drugich. Tych, co nasłali na ciebie Szurika. Mów, Kola, wszystko, co wiesz, nie ściemniaj. Muszę przekalkulować, z której strony mam się spodziewać ataku, żeby się w porę okopać.
Nicholas patrzył na wspaniałego Włada Sołowjowa i milczał. Dziś magister nauk historycznych miał wieczór podejmowania męskich decyzji. Niedawno podjął jedną, śmiałą aż do granic desperacji, a teraz dojrzewała w nim druga, jeszcze bardziej szaleńcza.
Nie będzie nic opowiadał dzielnemu flibustierowi. Nie skorzysta też z ofiarowanej kryjówki. Byłaby to z jego strony niewiarygodna wręcz podłość. Wystarczy, że wciągnął w tę przerażającą historię Ałtyn. Musiałby być skończonym łajdakiem, żeby sprowadzać zgubę na tych, którzy okazali mu pomoc.
Istnieje tylko jeden sposób, by postąpić wobec Włada uczciwie i honorowo: zniknąć z jego życia, nie narażać go na śmiertelne niebezpieczeństwo.
– Czego milczysz, ćwoku angielski? – zdenerwował się Sołowjow. – Myślisz, że nie potrafię cię zadekować? Potrafię, nie bój się. To nie ma znaczenia, że jeżdżę bez ochrony. Nie uznaję bodyguardów. Swojego cennego ciała sam potrafię strzec. A jeżeli nie, to nic nie jestem wart. Ale mam swoich żołnierzy, uzbrojonych. Importuję ich z Czernogorska, modlą się do mnie jak do Pana Boga… Coś ty taki blady? Niedobrze ci?
Nicholas zbladł, bo nagle zrozumiał: Sołowjow go nie wypuści. Zgodnie z zasadami jego flibustierskiej etyki byłaby to zdrada. Zatrzyma przyjaciela, który znalazł się w opałach, choćby siłą – wbrew jego woli. Zamknie bez ceregieli w pokoju zastawionym mahoniowymi meblami i superkomputerem jak w więziennej celi. Nie można do tego dopuścić.
Najlepiej sprawdzają się najprostsze fortele. Nicholas przypomniał sobie, jak łatwo wyprowadził w pole mister Pumpkina, doświadczonego radcę do spraw bezpieczeństwa.
– Niedobrze – przytaknął magister, szarpiąc kołnierzyk koszuli. Wstał, zachwiał się (umyślnie), ale neseser cały czas trzymał w ręku. – Słabo. Zdarza mi się to. Ataki alergii. Muszę do toalety.
– A po co ci neseser?
– Mam tam tabletki – skłamał Nicholas. – Połknę i zaraz mi przejdzie.
By historyjka wyglądała bardziej prawdopodobnie, blezer postanowił zostawić na krześle. W jego wewnętrznej kieszeni leżał paszport. Ale po co mu teraz paszport? Portfel miał w kieszeni spodni. Dobre i to.
Nicholas wyszedł na korytarz. Zbiegł schodami w dół. Z restauracji dobiegały rozlewne dźwięki pieśni Na stepach, za dzikim Bajkałem. Śpiewały dwa głosy – jeden znajomy, schrypnięty, męski, i drugi – melodyjny, kobiecy. Piękny duet, ale nie czas teraz się zachwycać.
Pomachać ręką Zinuli, uśmiechnąć się. Wsunąć banknot portierowi.
Читать дальше