W chacie już był ruch; rozmawiali, dym walił kominem, pachniała kawa.
Chwilę się Pantera zawahał. Wódz kazał kopać warzywnik, ale on tylko trochę w las poleci, kąty obejrzy, wyhula się, no i wróci z jakąś nowiną i zdobyczą. I pognał! Darł się przez najgęstsze łozy, prześlizgiwał się pod zwałami, taczał po kobiercach z zawilców, przedrzeźniał ptaki, gwizdał, śpiewał; spłoszył z legowiska sarnią rodzinę i chwilę ją gonił.
– Ot, na kark skoczyć, za rogi uchwycić i gnać, gnać! – szepnął wreszcie zziajany, bez tchu, patrząc, jak sadziły przez moczary. Legł pod brzozą, poczuł głód, pragnienie i rozkoszną senność.
Chleb miał, wody nie brakło, ale jako smakosz, brzozę zaciął, czarkę z kory zagiął i chleb sokiem popijał.
– Leniwie się sączy. Poszedł w pąki! – Ziewnął wreszcie, wyciągnął się i zadrzemał.
Zleciały się zaraz ciekawe sikory, obejrzały go i wróciły do roboty; parę zięb budujących gniazdo na tejże brzozie udawało chwilę, że tylko w przelocie tam się znalazły, ale uspokojone dalej kleciły kunsztowny domek; tuż niedaleko bekas zapadał, pobekując. Słońce wytoczyło się wyżej i zbudziło śpiocha. Spojrzał na niebo – na cień drzew i zerwał się.
– Dziesiąta godzina! Oni pewnie przy robocie. Nie pokażę się bez jakiejś zdobyczy. Ale co? – Zaczął szukać. Zaraz dojrzał podwaliny ziębiej chałupy, ale to nie było nic osobliwego; po chwili myszkowania znalazł na kępie dwa jaja bekasa – także pospoliltość! Wreszcie dopatrzył na dalekiej brzozie wśród błota żółty bukiet jemioły.
– Aha, to dostanę! Wódz chciał w chałupie powiesić. Jazda!
Wody na bagnie było za mało na czółno, a o krok od lasu zaczynała się topiel.
Trawy i kępy tworzyły tylko cienką skorupę, która pod stopą się chybotała i rozdzierała. Trzeba się było czołgać.
Pantera naciął łozy, związał w pęki, wmocował pod pachami na piersi, w rękę wziął długi drąg, położył się i rozpoczął awanturniczą przeprawę.
Czołgał się, nogami i łokciami popychał, zapadał w szlam, kaleczył się o szuwary, darł bieliznę, wypluwał wodę i błoto i po trudach nieludzkich dobrnął.
Był zlany potem, ociekający wodą, czarny od szlamu i już prawie bez odzieży, ale zwycięzca. Zaraz się wdrapał na brzozę, siadł konno na gałęzi, dał się słońcu osuszyć, a wiatrowi ochłodzić i rozejrzał się.
– Głupiec ze mnie! Trochę w prawo jest garb i grzebień z łozy. Wrócę jak szosą! Ale stąd widać i żurawie leże! Ot, krążą! Trzeba się będzie do nich dostać tego lata. To będzie wyprawa!
Wyrąbał jemiołę i zabrał się do odwrotu. Owa „szosa” była o tyle wygodna, że na „garbie” tylko dwa razy zapadł po szyję, a na „grzebieniu” z łozy zostawił resztki garderoby i prawie tylko w czarny szlam odziany, stanął na twardym gruncie.
Wtedy, widząc, że jest blisko południa, pognał do osady.
Po drodze usłyszał trąbkę i spotkał Łataną Skórę, dążącą na obiad, więc na nią skoczył i tak zajechał przed furtkę.
– Jezu, Mario! Leśny upiór, nie człowiek! – krzyknął Żuraw.
– Jemioła dla naszego Patrona na pierwszy bukiet! Gwałtu, jak mi się jeść chce! Ucho ci, Żurawiu, odgryzę, jeżeli misy nie ma na stole.
– Zaraz ci tu wyniosę wiaderko, brudasie! – rzekł, śmiejąc się Rosomak.
Pantera zeskoczył z klaczy, fiknął parę kozłów i trochę na nogach, a przeważnie na rękach i głowie pognał do kąpieli.
– Ciśnijcie mi, wodzu, tu, w krzaki, świeży garnitur. Rozumie się, że do obiadu należy się przebrać. Biały krawat, smoking, gardenia w butonierce! A jakże! Hatorę pod rączkę do stołu poprowadzę! – Kąpał się, pluskał, szorował, przebierał, a wciąż myślał, czy Rosomak był u koszów. Zapytać było nijak, a po ich minach, gdy zasiedli do misy, nic nie mógł poznać.
Mówił każdy o swoich zdobyczach: Żuraw znalazł rzadki kwiat – obuwik. Rosomak wypatrzył gniazdo krogulca; skopali parę zagonów na kartofle, mieli jutro sadzić warzywa.
Po obiedzie spoczęli godzinę i już we trzech poszli do roboty. Grzędy pod warzywo wykarczowali już od lat paru, więc ziemia była pulchna; piękny czarnoziem nad ruczajem, otoczony płotem przed łakomstwem Hatory.
Pantera kopał zajadle, założywszy sobie, że nadrobi ranną „fugę”. Słońce grzało, pot im wystąpił na koszule. Wreszcie miało się pod wieczór.
– Nie zrewidujecie koszów, wodzu? – spytał nareszcie Pantera.
– Właśnie chciałem ci rzec, byś mnie wyręczył, bom się bardzo zmachał kopaniem.
– A kiedy ja… to jest… mnie… ja nie wiem, gdzieście zastawili – wykręcał się.
– Gdzież by? Tam, gdzie zwykle.
– Kiedy bo… może do jutra poczekać?
– Nie, właśnie pora! Dogódź sobie! Lubisz bobrować!
Nie było sposobu odmówić. Skrzywiony Pantera poszedł do czółna. Niespodzianki swoje znalazł w koszach i z irytacją powyrzucał. Figiel był chybiony, tylko po dziś dzień Pantera się nie domyśla, czy chytry Rosomak był rano u koszów, czy nie. W każdym razie zgodnie ze swą nazwą nie dał się w pole wyprowadzić, i to zatruło dzień Panterze.
Wrócił bez humoru do przystani, rzucił do wiadra pęk nawleczonych na łozinę szczupaków, zdobycz rybną, i resztę dnia spędził, piorąc mozolnie swe zaszlamione szmaty.
W komorze, kędy sypiali we dwóch, okiennica była zamknięta i koncert ptasi budził Żurawia. Wpół drzemiąc, rozkoszował się muzyką, ale się nie zrywał, bo czekał na rubinowy sygnał.
Wschód słońca uderzał w okiennice i prześwietlał żywiczne sęki, jakby latarki czerwone. Wtedy Żuraw wstawał.
Szedł zaraz z wiadrami po wodę do krynicy i czytał po polanie.
Ślady znać było na srebrze rosy: okrągłe kopyta klaczy, podłużne racice Hatory, lekkie stopy Pantery. Od obórki wił się, jak tasiemka, ślad węża.
Kis wypijał mleko i szedł na łowy. Ale miał zwyczaj skręcać do zdroju i Żuraw go tam często spotykał. Wysoko wzniesiony nad wodą, przeglądał się, jak w zwierciadle, kołysząc się zalotnie.
– Gdzie też próżność nie mieszka! – filozofował Żuraw ubawion. – I ten się sobą zachwyca. Dobrze, że tu Ewy nie ma!
Wracał z wodą, rozpalał ogień, sprzątał izbę i szedł do kąpieli. Gdy się wypucował i ubrał, zastawał zwykle w izbie całą kompanię przy śniadaniu.
Wtedy rozważano robotę dzienną.
– Ja muszę ukosić szuwarów na ściółkę – rzekł Pantera. – Lada dzień będziemy mieli urodziny. Gadałem z Łataną Skórą: córki się spodziewa.
– Będzie jej pewnie Sroka na imię.
– Ja muszę być aż za Proszalną Brzozą, lizawki 13 13 lizawka – specjalny pojemnik dla łownej zwierzyny, zawierający mieszankę soli mineralnych. [przypis edytorski]
dla sarn zrobić – rzekł Rosomak.
– Może byś poszukał raków w jeziorku, Żurawiu?
– Chyba po południu! Jeszcze ogródka nie doprowadziłem do porządku i mam kram z mlekiem.
– To mi daj soli w torbę i zostawaj zdrów!
Ozuli się. Pantera kosę wytoczył i poszli.
Żuraw statki pozmywał i zabrał się do swych ukochanych roślin. W małym ogródku przy chacie zabawiał się w aklimatyzację kwiatów leśnych. Przynosił z puszczy storczyki, dzwonki, amarantowe gladiolusy, rutewki, gruszyczki, spiree, walerianę i miał to wszystko w amatorskim starunku.
Wyciągnął się u grząd i oglądał plantację, gdy posłyszał szelest u płotka.
Usunął się szybko z obawy przed żmiją, ale ujrzał zdziwiony Tupcia.
Читать дальше