Zanim komisarz zdążył zareagować, okno zatrzasnęło się i dzidzia znikła.
Komisarz, prawdopodobnie pod wpływem obecności Ilonki wyjątkowo jak na siebie łagodny, nie powiedział tego, co mu się cisnęło na usta, tylko znowu uwiesił się na dzwonku.
Zadziałało.
– Do ciężkiej cholery! – ryknęło okno. – Bo zawołam policję!
– Policja, proszę otworzyć!
– Jaka policja?! Co to za bzdury?
– Proszę mnie wpuścić albo wyjść do furtki.
– Ani mi się śni! Jeśli mój mąż coś zrobił, to nie jest moja sprawa. Do widzenia.
Ilonka wzięła sprawę w swoje ręce.
– Pani Wando, to ja, Ilonka z telewizji!
Okno, które już się zatrzaskiwało, otworzyło się ponownie.
– Ilonka Karambol? A co pani tu robi?
– Moknę na deszczu w towarzystwie policji! Niech nas pani wpuści, mamy ważną sprawę do pani, nie do Romka!
Domofon zabrzęczał, a na parterze domku zapaliło się światło.
Dzidzia w całej okazałości była doprawdy imponująca. Komisarzowi przypominała jakąś westernową królową półświatka w pełni rozkwitu.
– Przepraszam, pani Ilonko. Myślałam, że to mój przyszedł bez kluczy. Ja już nie mam do niego zdrowia. Pan naprawdę jest z policji? Coś się stało?
– A moglibyśmy wejść? Bo pada.
– No tak, jasne. Proszę.
Dzidzia wpuściła ich do obszernego living roomu, urządzonego w guście kryształowo – różowym. Miała na sobie szlafroczek cały w pienistych falbankach, oczywiście różowy, pąsowe pantofelki i chyba nic więcej. Wąską rączką wskazała gigantyczny komplet wypoczynkowy.
– To co się stało, pani Ilonko? Co on narozrabiał, ten mój?
– Romek nie żyje, pani Wando. Dzidzia spojrzała na Ilonkę jak na głupią.
– Jak to, nie żyje?
Komisarz zorientował się, że nie ma się co obawiać o konstrukcję psychiczną pani Bulwieciowej.
– Pani mąż został zamordowany. Przykro mi.
Tym razem na niego dzidzia spojrzała jak na głupiego.
– Pan sobie ze mnie żartuje?
Komisarzowi ręce opadły. Baba była trudna do zniesienia.
– Nie, to nie jest dobry temat do żartów.
– Kto go zabił? – spytała rzeczowo, bez śladu jakiegokolwiek żalu w głosie i reakcjach.
– Nie wiemy. Chciałbym z panią teraz porozmawiać. Czy możemy?
– A musimy?
Komisarz zgrzytnął zębami.
– Raczej tak.
– No to rozmawiajmy – zrezygnowała pani Bulwieciowa. – Cholera – dodała. – Ardian! Chodź do nas!
– Adrian?
Ilonka wiedziała, że mali Bulwiecie mają na imię Robert i Norbert. Wanda Bulwieć machnęła ręką.
– Ardian to mój przyjaciel. To już nie ma znaczenia, skoro Roman naprawdę nie żyje… Naprawdę?
– Naprawdę.
Rzeczony Adrian okazał się bykowatym czterdziestolatkiem, trochę w typie Żoża. Zbiegł ze schodów i stanął za swoją donną.
– Bulwieć nie żyje – poinformowała go rzeczowo. – Pan jest z policji, a pani z telewizji. Nie mogę uwierzyć.
– Niech pani lepiej uwierzy – poradziła Ilonka. – Gdzie są dzieci?
– U znajomych na kinderbalu. Co z Romkiem?
– Ktoś go zabił – przejął głos komisarz. – Kto mógł być aż takim wrogiem pani zmarłego męża?
Wanda Bulwieciowa wzruszyła ramionami z politowaniem.
– Panie komisarzu… on nie był taki, żeby mieć wrogów. Świętej pamięci, jak pan mówi, ale pierdoła rekordowa i nygus. A za to jeszcze nie zabijają. Jak zginął?
– Ktoś złamał mu kark. Czy ktoś z waszych znajomych ćwiczy sztuki walki? Jakieś karate, aikido, judo?
– Ardian – powiedziała z dumą pani Bulwieciowa. – Ma czarny pas. Ale Ardian był tutaj.
– Wanduś – jęknął posiadacz czarnego pasa, prawdopodobnie niezadowolony z tego, że dama serca załatwiła mu wpisanie od ręki na listę podejrzanych.
– Od kiedy pan tu jest? – Od piątej.
– A przedtem gdzie pan był?
– W robocie. Wyjechałem za piętnaście piąta.
– Ktoś to potwierdzi?
– A ze trzydzieści osób. Ja prowadzę szkółkę aikido. A kiedy go zabili?
– Między trzecią a czwartą. Może pan spać spokojnie. To znaczy moi koledzy będą chcieli porozmawiać z paroma osobami w tej pańskiej szkółce.
– Nie ma problemu – powiedział krzepki Adrian. – Oj, Wanduś, Wanduś…
– No co, Ardian, przecież to nie ty…
– Ile zarabiał pani mąż? – spytał niespodziewanie komisarz. Pani Wanda wydęła usteczka pogardliwie.
– Panie komisarzu… grosze. Powiadam panu, grosze.
Żeby nam mój tata nie pomagał, to byśmy ani tak nie mieszkali, ani nasze dzieci by nie chodziły do prywatnej szkoły.
– Ile tego było?
– Zależy od programów. Dwa tysiące, dwa i pół. Ostatnio trochę mu się poprawiło, odkąd pan Kochański zaczął go brać na transmisje, na mecze.
– Od kiedy? – wtrąciła szybko Ilonka.
– Od wiosny? Jakoś tak. Ale to też nie były kokosy, pięćset, tysiąc więcej miesięcznie. Mówię państwu, że to nie są pieniądze.
– Słuchaj, Tomek – powiedziała podekscytowana Ilonka, kiedy pół godziny później, nie dowiedziawszy się niczego szczególnego, opuścili szeregowiec na Gumieńcach, uzyskali przebaczenie obrażonego gremlina i fioletowym Zygfrydem wracali do telewizji. – Kiedy go pytałeś o zarobki, to miałeś na myśli to, co ja myślałam, że miałeś na myśli?
– Możliwe – uśmiechnął się komisarz. – A co myślałaś, że ja mam na myśli?
– Szantaż. Bo musisz wiedzieć, że z tymi transmisjami to pic. Nie wiem, czy Maciek zabiera na mecze kogoś poza operatorami. A nawet gdyby potrzebował tam maszynistów, to Bulwa mógłby się załapać wyłącznie w wypadku, gdyby wszystkich w firmie mór wydusił. Maciek był na niego uczulony, bo nie znosi nygusów. Więc jeżeli Bulwa znienacka zaczął mieć więcej pieniędzy, to mogło być tak, że wtedy, jak ktoś kropnął szefową, to on mógł to widzieć albo jakoś się dowiedzieć, a potem ciągnął forsę z mordercy. Dzisiaj morderca się wkurzył, może Bulwa zażądał więcej, więc jego też kropnął. I ja ci mówię, że to był Proch!
– Ilonko, kochanie…
Tomasz Ogiński przerwał na sekundę, bowiem usłyszał, co powiedział. Nie zamierzał jeszcze zwracać się do Ilonki per „kochanie”. Szybko więc podjął wątek:
– To bardzo kusząco wygląda i z tym szantażem nawet może być prawda, ale pamiętaj, że Proch w sprawie zabójstwa żony miał granitowe alibi…
– Pamiętam – mruknęła Ilonka, stając grzecznie na czerwonym świetle. – Sześciu ważniaków. Starego Bulwy tam nie było?
– Nie, Bulwy nie. Ani starego, ani młodego. Tak więc nie ryzykowałbym stwierdzenia, że Proszkowski zabił Bulwiecia. Bo po co?
– No, nie wiem… A ta jego popaprana osobowość nie przemawia do ciebie?
– Przemawia, oczywiście. Cholernie faceta nie lubię. Niemniej żony nie zabił. Poza tym czy on wygląda na mistrza karate? Względnie aikido? Wyobrażasz go sobie w kimonie?
– A ja bym na waszym miejscu sprawdziła, czy się kiedyś nie uczył wschodnich sztuk walki!
– Sprawdzimy. W ogóle mamy cholernie dużo do sprawdzenia.
Wjechali na parking i Ilonka przymierzyła się do nieco zbyt ciasnego miejsca. Innego jednak nie było.
– Dziękuję ci za podwiezienie. I za pomoc.
– Nie ma za co. Ja chętnie. Może chciałbyś, żebym ci jeszcze kiedyś pomogła?
– Ja bym chciał. Ale domyślasz się, że nie zawsze jest to możliwe.
– Co to za śmotruch mi miejsce zablokował? Wysiądź, a ja tam wjadę. A jak on wsiądzie, to już jego zmartwienie…
– A, to kolega prokurator – mruknął komisarz, wychodząc i zabierając z sobą Gizma, który natychmiast spróbował się z nim spoufalić, co jednak zostało udaremnione. – Trzymaj swojego komika. Ja tam już pójdę, dobrze?
Читать дальше