Metropolia okazała się przyjemna, acz bardzo nieduża (co już skonstatowałam poprzednio). Co do centrum handlowego, to zawiera ono jeden sklep typu szwarc, mydło i powidło. Drzwi były zapraszająco otwarte i z daleka usłyszałyśmy głos starego Misiaka – poznałam go od razu, bo chrypi jak Leonard Cohen.
– No więc mówię wam, kobiety – najwyraźniej odpowiadał komuś – że już niedługo moich rządów u starej Suchowolskiej, bo wczoraj przyjechały te dwie głupie miastowe, te co były wcześniej i przywiozły toboły. Pewnie zostają na stałe, bo chcą zakładać agroturystykę.
– Jakie miastowe? – spytał damski głos.
– Z jakimi tobołami? – spytał drugi damski głos.
– Jaką agroturystykę? – spytał jednocześnie trzeci.
W tym momencie zdecydowałyśmy się wkroczyć na scenę. W sklepie przebywali: gruba sklepowa za ladą, trzy mocno stare baby i Misiak senior.
– Dzień dobry – powiedziała Lula promiennie.
– To my jesteśmy te głupie miastowe – dodałam równie promiennie. – Przyszłyśmy po kilka podstawowych produktów spożywczych. Czy pani ma na składzie bakłażany? Krewetki czy świeże? Awokado i czarny kawior astrachański?
Misiak sponurzał błyskawicznie, za to oblicza bab jakby pojaśniały z ciekawości. Sklepowa trochę się nastroszyła i zapytała:
– Hę?
Lula chciała coś wyjaśnić, ale jak już byłam przy głosie, to byłam.
– Bo my takie rzeczy jadamy w mieście na śniadanie. Ale jeśli pani nie prowadzi, to my się chętnie ograniczymy. Możemy nawet nie pić szampana na śniadanie, chociaż trudno nam się będzie bez niego obyć w porze podwieczorku. Chlebek poproszę. Ten wsiowy. I biały ser. Jajek wsiowych nie ma? Fermowe? To wytłoczkę. Nie, dwie wytłoczki. Szprotki w puszce. A jakieś mięsko na obiad?
– Mięsko na obiad kupi w Karpaczu – powiedziała szybko jedna z bab, zanim nadęta sklepowa zdążyła się odezwać.
– Albo w Kowarach, to też blisko – powiedziała prawie jednocześnie druga.
– Albo w Ściegnach, to najbliżej – dołożyła trzecia z tercetu.
– Szesnaście pięćdziesiąt – warknęła sklepowa. – Coś jeszcze?
– A ten kawior – zachichotała jedna z bab – to gdzie pani kupi? Śniadanko bez kawioru?
– Będziemy się umartwiać… dla szlachetności charakteru. Pomidory poproszę i ogórki. Po kilu. Panie tu mieszkają?
– Od wojny, kochana. – Baba numer dwa najwyraźniej chciała się zaprzyjaźnić i zakwitła życzliwym uśmiechem. – A czy to prawda, żeście się tu sprowadziły na dobre?
Misiak popatrzał na nas spode łba, sklepowa też. Może są rodzeństwem.
– Prawda – kiwnęłam głową. – A niebawem dojdzie jeszcze nasz kolega z synkiem.
– I będziecie mieszkali u starej Suchowolskiej?
– I myślicie naprawdę zarabiać na agroturystyce? Tu dookoła pełno takich agroturystyk. Myślicie, że wam się uda?
– Zawsze warto spróbować, nie sądzą panie? – Lula włączyła się do konwersacji. – W Marysinie jest już jakieś takie gospodarstwo?
– W samym Marysinie to nie, ale po innych wsiach dokoła są.
– Dużo – wtrącił jadowicie stary Misiak.
Lula spochmurniała, ale we mnie zagrał duch bojowy.
– I dobrze – powiedziałam beztrosko. – Grunt to zdrowa konkurencja. Niech zakwita sto kwiatów. A nawet tysiąc. Nie mam racji, drogie panie? A w ogóle to ja się nazywam Emilia Sergiej, a to jest moja przyjaciółka Ludwika Kiszczyńska. Lula rzuciła pracę w Muzeum Narodowym, żeby tu przyjechać, to co, myślą panie, że nam się nie uda?
Argument trochę bez sensu, ale wygłosiłam tę mowę z werwą, która najwyraźniej spodobała się babom. Oprócz sklepowej, oczywiście.
– Może się i uuuuda – zaśpiewała jedna wschodnim akcentem. – Pani to widzę, wesoła kobitka.
– Wesołym lepiej się wiedzie w życiu – dodała druga. – A my jesteśmy Trzy Gracje, hehehe.
– To pan rotmistrz, świeć Panie nad jego duszą, tak nas kiedyś nazwał i zostało – wytłumaczyła trzecia, zanim zdążyłam osłupieć. – My tu dawno temu pracowały niedaleko, w Mysłakowicach, w zakładach lnianych, zawsze były przyjaciółki, zawsze się razem trzymały, to i tak nas nazwał. Jak my jeszcze młode były – dodała dla porządku. – A teraz razem kościół w porządku utrzymujemy. I dalej Trzy Gracje – zachichotała.
– A naprawdę to my się nazywamy inaczej – objaśniła mnie na wszelki wypadek druga. – Ja się nazywam Jasiukowa Antonia, ona jest Jachimiukowa Katarzyna, a ona Kiełbasińska Genowefa. Jachimiukowej Katarzyny córka jest naszą sołtyską – dodała dumnie, a Jachimiukowa Katarzyna wyprężyła pierś jeszcze dumniej.
Powiedziałyśmy z Lulą, że bardzo nam jest miło i że jesteśmy pewne, że nam będzie w Marysinie dobrze, bo jest tu ślicznie, a ludzie sympatyczni. W tym momencie Misiak wyszedł, trzaskając drzwiami, a sklepowa prawie że splunęła w naszą stronę. Ale Gracje chyba nas polubiły. Zapytane przez nas o potencjalnych dostawców świeżych jajek (sklepowa miała sklepowe, czyli fermowe) i innych wsiowych łakoci, zastanawiały się chwilkę i poradziły sołtyskę. Poza nią nikomu już się nie chce prowadzić prawdziwego gospodarstwa. Fakt, że sołtyska jest córką jednej z nich powinien nam ułatwić nawiązanie kontaktu. Umówiłyśmy się, że matka nas zaanonsuje córce, a my w najbliższym czasie złożymy wizytę kurtuazyjną. Co i tak miałyśmy zamiar zrobić.
Sklepowa przez cały czas miała minę, jakby chciała nas zamordować. Ponieważ jednak poza nami w sklepie nie było żadnego klienta, nie miała pretekstu, żeby nas przegonić. No, ale w końcu klient się zjawił, więc czym prędzej zapłaciłam, żeby nie dać babie powodu do awantury. Lula zabrała torbę, a ja przyjrzałam się klientowi. Wyglądał nader przyjemnie. Więcej niż średniego wzrostu, szatyn, zielone oczy, wąs staropolski. Nie zamierzał nic kupować.
– Przepraszam panie – powiedział głosem równie przyjemnym, jak jego wygląd. – Chciałem tylko zapytać, czy tu jest w okolicy jakiś niedrogi pensjonat? Chciałbym zanocować.
Dobrze, że się grzebałyśmy z wyjściem. Natychmiast postanowiłam przyłapać faceta, bo jeżeli pierwszy klient będzie człowiekiem sympatycznym, to musi być dobra wróżba na przyszłość!
– Pełno tu pensjonatów – warknęła sklepowa. – To jest turystyczny region!
– Ale to są drogie pensjonaty – powiedziałam szybciutko. – I nie w Marysinie, tylko w okolicy. A my właśnie otwieramy gospodarstwo agroturystyczne i możemy pana przenocować!
Lula spojrzała na mnie jak na wariatkę, a sklepowa lekceważąco prychnęła.
– Przecież to jeszcze nie ruszyło!
– Ruszyło, ruszyło. Zapraszamy. W tym tygodniu promocyjna cena. Będzie się pan czuł u nas jak u własnej babci na wakacjach!
– Jeżeli pan miał babcię jędzę – mruknęła pod nosem sklepowa. Mój potencjalny gość nagle się roześmiał.
– Miałem babcię jędzę – powiedział radośnie. – To znaczy ona miała silny charakter. Zaryzykuję, proszę pani. – To do mnie.
Bardzo się ucieszyłam. Mamy gościa, to znaczy już nie ma odwrotu, zaczęłyśmy działalność na dobre. Wyciągnęłam rękę do faceta.
– Nazywam się Emilia Sergiej, a to jest moja przyjaciółka Lula Kiszczyńska. Idzie pan z nami, czy dojdzie pan później?
– A ja się nazywam Krzysztof Przybysz i mam samochód, więc chętnie panie podwiozę z tymi zakupami.
– Wielkie zakupy – mruknęła znowu sklepowa, co już się stawało nudne. Bardzo ona nas nie lubi, to się rzuca w oczy. Ciekawe, dlaczego?
Gracje przysłuchiwały się naszej rozmowie bez komentarzy, ale zauważyłam, że kiedy Przybysz – nomen omen! – wymienił swoje nazwisko, jedna z nich, chyba ta matka sołtyski, Jachimiukowa Katarzyna, zbystrzała nagle i popatrzyła porozumiewawczo na koleżanki. Koleżankom prawdopodobnie Przybysz się z niczym nie skojarzył, bo tylko wytrzeszczyły oczy i wzruszyły ramionami.
Читать дальше