A to, że ładnie wyglądałam, to przecież nie tylko z powodu pana i władcy. Teraz też jestem ładna… chociaż rzadziej się maluję.
Ejże, czy to nie są czasami postępy, panie doktorze psychiatro? Miesiąc temu ryczałabym do świtu, a potem wzięłabym pigułę na nerwy. Może to już czas na wysłanie do pana pocztówki?
Może nie. Zresztą nie minęły jeszcze dwa miesiące od wizyty.
Lula
Nie sądziłam, że chodzą po ziemi święci ludzie, ale ten nasz leśniczy to prawdziwie święty człowiek. Złego słowa nie powiedział, kiedy mu spadły na głowę jelenie rogi. Duże. Babcia powiedziała tylko „dwunastak to był” i zakryła dłonią usta w ciężkim przerażeniu. A on nic.
A dzisiaj na dodatek uparł się, że zapłaci nam za ten feralny nocleg. Bardzo prosiłyśmy go, żeby tego nie robił, bo to przecież dla nas wstyd, ale on śmiał się tylko i oświadczył, że skoro ma być dobrym początkiem, to nie może być początkiem darmowym. Bo to by dopiero była fatalna wróżba: pierwszy gość, który ucieka bez płacenia.
I cały czas wodził oczami za Emilką!
Emilka udawała, że tego nie widzi, ale chyba trochę jest pod urokiem.
Kiedy leśnik nas opuścił, żegnany przez nas bardzo czule, siadłyśmy do narady produkcyjnej. Ustaliłyśmy, że Misiaka jednego trzeba zatrzymać do pracy przy koniach, dwóch nie ma tam co robić, ale jeden jest potrzebny. Bo w ogóle potrzebny jest chłop w gospodarstwie. Na Żaklinę nas nie stać, porządki w domu i gotowanie to będzie moja praca. Emilka ma się zająć marketingiem (Krzysztof obiecał wspomnieć o nas swojej znajomej, która robi katalogi ofert turystycznych z noclegami włącznie), a doraźnie będzie też pokojówką. A tak w ogóle to wszystkie będziemy robić wszystko. Wszystkie dwie, bo babcia została oddelegowana do pełnienia funkcji reprezentacyjnej. Jak będą goście, to ma się snuć po domu i stwarzać atmosferę. Herbatkę zaproponować, wyciągnąć z apteczki naleweczkę (musimy sprokurować stosowną apteczkę, jak w starych dworach, tylko nie w ukryciu, a przeciwnie, jak najbardziej na widoku), opowiastką rzucić.
W razie gdyby goście chcieli zażyć przejażdżki na koniu, ja się tym będę zajmować, tylko chyba będą to przejażdżki au pair bo mamy dwie kobyły. Babcia się przy tym rozczuliła i zaczęła wspominać nasze jazdy ze świętej pamięci Rotmistrzem. Rzeczywiście – zawsze twierdził, że to ja mam największy talent jeździecki w naszej grupie. Ewa była o to zazdrosna…
No i co z tego? Ja sobie byłam najlepsza, a ona miała Wiktora.
Precz.
Co jeszcze ustaliłyśmy – kierownictwo w ogrodzie obejmie, oczywiście, Emilka, bo ma stosowne wykształcenie. Wprawdzie twierdzi, że nigdy nie grzebała w ziemi tak naprawdę, ale ma ochotę spróbować. Na dzisiaj mamy zadanie: ona pojechać do Karpacza, zrobić zakupy i zajrzeć do informacji turystycznej, może są jakieś katalogi, z których mogłybyśmy oderżnąć naszą własną ofertę, a ja wybiorę się do sołtyski z wizytą dyplomatyczno-gospodarską.
Babcia ma załatwić kłopotliwe sprawy wymówień dla jednego Misiaka i Żanety.
Emilka
Ustaliłyśmy z Lulą, że Krzysztof Przybysz jest człowiekiem świętym. Niewykluczone, że będę przed nim stawiała zapaloną świeczkę albo obrzucała go płatkami wonnego kwiecia, jeśli jeszcze kiedykolwiek nas odwiedzi.
Pośród różnych dowodów życzliwości, którymi nas – niezasłużenie – obdarzył, był numer telefonu do jednej takiej Olgi Skrzypek, jego starej znajomej z klubu wspinaczkowego czy czegoś w tym rodzaju. Ta cała Olga podobno robi bardzo ładne katalogi z ofertami, może jeszcze zdąży nas umieścić w zimowej edycji. Bo letnią pewnie przygotowała już dawno. Krzysztof obiecał, że nas u niej zaproteguje po tej starej znajomości.
Kiedy już pożegnałyśmy naszego rewelacyjnego Pierwszego Gościa, a obecnie już Przyjaciela Domu, pojechałam autobusem do Karpacza. Autobus to śliczny środek komunikacji, ale dla turystów, którzy mają mnóstwo czasu do stracenia i mogą sobie pętać się po okolicy, oglądając widoki. Ale nic, poczekajmy, jak dostanę odszkodowanie za autko (pewnie go już nie znajdą), kupię sobie coś do jeżdżenia.
Najpierw zajrzałam do punktu informacji turystycznej, poszukać inspiracji w gotowych katalogach i ofertach. Nie było tam przesadnego ruchu, jakaś facetka grzebała w wydawnictwach, dosyć pobieżnie, a inna facetka wyjaśniała niemieckiej parze oldboyów, jak się jedzie w Adrszpachy. Nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle istnieje, zdaje się, że to jakieś jaskinie po czeskiej stronie.
Chciałam pogadać z drugą, tą grzebiącą, ale mi uprzejmie powiedziała, że ona tu nie pracuje, tylko przyszła w interesach, więc muszę poczekać na dziewczę od Adrszpachów. Dobrze. Siadłam sobie, bo się zaniosło na dłużej. Niemieccy staruszkowie zażądali jeszcze naszych Gór Stołowych, a potem Masywu Śnieżnika. Samo wymawianie słów „Międzygórze” i „Śnieżnik” trwało z pół godziny…
Babie od interesów zadzwoniła nagle komórka. Ja nie podsłuchuję z zasady, ale ta informacja jest mała. I cóż ja słyszę? Baba mówi coś o dworku Rotmistrza i zaczyna szukać długopisu, żeby zapisać telefon! A do rozmówcy zwraca się per „Krzysiu”!
Zaczęłam jej machać rękami przed nosem i mówię: „Dworek Rotmistrza to ja”. Zupełnie jak Ludwik XIV, czy który tam. Oczywiście, okazało się, że to ta Olga, Krzysztof właśnie teraz do niej zadzwonił i mówił jej o nas. Bardzo miła osoba, rzeczowa przede wszystkim, co mnie ucieszyło, bo lubię konkrety. Umówiłyśmy się, że do nas wpadnie jak najszybciej, obejrzy dworek, może nam coś doradzi i zastanowimy się nad formą reklamy. Dała mi swoje katalogi do obejrzenia. Na pierwszy rzut oka bardzo ładne, na drugi też…
Natychmiast wyobraziłam sobie tę naszą reklamę na pół strony – kilka zdjęć, oczywiście dworek, ja na koniu, albo Lula, a może babcia? Przecież babcia jeszcze jeździ. Coraz rzadziej, bo ją reumatyzm łupie, ale jednak. Przy nas jeszcze nie siedziała na koniu – pewnie ją trzeba podsadzać.
Za przejażdżkę z babcią można by brać podwójną cenę…
Lula
Babcia i Emilka wysłały mnie dzisiaj z wizytą dyplomatyczną do tutejszej sołtyski. Nazywa się Anna Szczepankowa de domo Jachimiuk. Chyba bardziej liczy się to de domo, bowiem Szczepanek niejaki prysnął był w świat szeroki niedługo po urodzeniu się najmłodszego dziecka i tyle go widzieli. Anna zacisnęła zęby, postanowiła, że sobie poradzi bez łobuza i poradziła sobie, choć nie bez wysiłku.
Poszłam do niej głównie po to, żeby się przedstawić i nawiązać kontakt, ale także w celach praktycznych. Mówiły Gracje, że już tylko ona w Marysinie hoduje kury i inne żywioły, a my przecież w dworku też musimy „zapuścić parę kur”, jak mówi Emilka. Żeby gospodarstwo było nie tylko turystyczne, ale i agro.
Jeżeli chodzi o żywioły, to komitet powitalny stanowiły dwa małe psiaki, dosyć hałaśliwe, ale przyjazne. Dzwonienie do furtki ani pukanie do drzwi frontowych nic nie dawało, więc weszłam na podwórko i zobaczyłam scenę z „Pana Tadeusza”. Zosię karmiącą kury. Zosia miała dobrze przekroczoną trzydziestkę piątkę i rozburzony kok na głowie, ale sypała tym kurom ziarno z fartucha zupełnie jak u Andriollego. Różnicę zasadniczą stanowił fakt, że przed nią czołgał się jakiś człowiek z aparatem fotograficznym i robił zdjęcia. Bardzo ambitne, pod słońce. Wcale mnie nie zauważyli, tacy byli zajęci tworzeniem dzieła, więc powiedziałam „dzień dobry”, a oni aż podskoczyli z wrażenia. Przedstawiłam się i powiedziałam, że chciałabym porozmawiać z panią sołtys o różnych sprawach, ale jeżeli państwo są zajęci, to mogę przyjść kiedy indziej. Pani zaczęła protestować, a młody człowiek zobaczył nagle mój warkocz i zaczął mnie namawiać, żebym teraz ja pokarmiła te kury, bo jest takie światło, że zdjęcia muszą wyjść rewelacyjnie, a ja na dodatek mam taki fantastyczny, staropolski warkocz… zanim zdążyłam na dobre zaprotestować, już byłam okręcona fartuchem sołtyski i sypałam kurom jakieś ziarenka, a młody człowiek pstrykał jak szalony.
Читать дальше