Trochę mnie to wszystko oszołomiło, więc kiedy fotograf przestał szaleć, z ulgą przyjęłam kubek kawy, którą przez ten czas sołtyska nam zaparzyła. Usiedliśmy przy plastykowym stoliku na plastykowych krzesłach (brzydactwo, w Rotmistrzówce musimy się tego wystrzegać, tylko drewniane ławy!) i rozmawialiśmy chwilę o sztuce fotografii czarno-białej, która jest obecnie w zaniku, a niesłusznie. Odniosłam wrażenie, że mój nowy znajomy jest prawdziwym pasjonatem. Jak mówił, stara się tworzyć nie tyle fotografie, ile obrazy, impresje – twierdził nawet, że ja z tą burzą włosów na tle zieleni (krzewy bzu) pomieszanej z ochrą (stodoła) będę wyglądać jak na obrazie Renoira (obiektyw miękko rysujący i mała głębia ostrości). Tak się zapamiętaliśmy w omawianiu tej jego pasji, że zapomniał mi się przedstawić, a i sołtyska zaniedbała ewidentnego obowiązku gospodyni. Przy rozmowie poczułam nagle jakby ukłucie, wyrzut sumienia może – czy ja naprawdę słusznie porzuciłam moją pracę w muzeum? Przecież ja się znam na historii sztuki, a nie na prowadzeniu pensjonatu…
Kiedy tak gawędziliśmy, przy płocie pojawiły się nagle nasze znajome ze sklepu, owe Trzy Gracje (w wieku mocno emerytalnym) i z wielkim szacunkiem powitały mojego rozmówcę słowami „Niech będzie pochwalony”. On im odpowiedział, a one go zapytały, czy już mają wymieniać kwiaty w kościele, czy jeszcze wytrzymają do jutra, bo jutro mąż Kiełbasińskiej jedzie do córki, do tej, co to dostarcza kwiaty do kwiaciarni, więc może by przywiózł świeże lilie… proszę księdza!
Ksiądz! W byle jakiej wiatróweczce, dżinsach i obwieszony sprzętem fotograficznym! Życie na wsi bywa doprawdy zaskakujące. Pomyślałam od razu, jaka szkoda, że Wiktor nie zdecydował się na przyjazd, mieliby panowie wspólny język, obaj malują, tylko przy użyciu innych środków technicznych.
Ksiądz dobrotliwie zezwolił na przetrzymanie więdnących kwiatów do jutra, a kiedy Gracje odeszły, zauważył moje zaskoczenie i pospiesznie przeprosił za niedopatrzenie w kwestii prezentacji. Przedstawił się: Paweł Piotrowski, salezjanin, katecheta miejscowej dziatwy. Po czym przypomniał sobie, że czeka go przygotowanie się do lekcji oraz dwie sędziwe zakonnice z obiadem, pożegnał się i popędził, zapraszając w biegu na plebanię, na ciasto upieczone przez siostrzyczki.
Rozmowa z sołtyską – bardzo sympatyczną kobietą, po pięciu minutach przeszłyśmy na ty – była może mniej górnych lotów, ale nie mniej fascynująca. Anna zgodziła się sprzedać nam po cenie promocyjnej (co to znaczy w tych warunkach?) sześć kur niosek, poza tym obiecała dostarczać jajek, jeśli będą potrzebne w większej ilości (ile zniesie sześć kur? Anna mówi, że mało będzie, zwłaszcza, kiedy się pojawią goście). Możemy też od niej brać mleko. Próbowała mnie namówić na kupno krowy (wie, kto właśnie ma takową do sprzedania), ale tego już by chyba było za wiele. Ewentualnie pomyślimy kiedyś o kozie, bardziej zresztą ze względów folklorystycznych i dekoracyjnych, niż praktycznych. Co do zielenin wszelakich, nieoceniona Anna podzieli się z nami, też po cenach promocyjnych wszystkim, co sama posiada, dopóki Emilka nie uruchomi naszego własnego ogrodu.
Zaczynam mieć wrażenie, że jesteśmy urządzeni.
Na odchodnym dostałam od Anny koszyk jajek, wianek suszonych prawdziwków i obietnicę, że namówi księdza Pawła, żeby zrobił zdjęcia naszego dworku do katalogu.
Dopiero teraz naprawdę poczułam, że ten Marysin naprawdę może stać się naszym domem…
Emilka
Trzy tygodnie bez pisania! Laptop mi zardzewieje, jak tak dalej pójdzie… Nawet próbowałam kilka razy usiać i zanotować nowości, ale za każdym razem byłam tak skonana, że zasypiałam nad klawiaturą, zanim mi się otworzył właściwy program.
Teraz też coś mnie zaczyna morzyć, więc szybko, zanim zasnę.
Po pierwsze: znalazł się mój samochód! W charakterze zwęglonego wraka, co mnie specjalnie nie zmartwiło, bo odpada mi kłopot ze sprzedawaniem, po prostu skasuję ubezpieczenie, haha, nawet już załatwiłam stosowną papierologię w moim oddziale. Skoczyłam w tym celu na dzionek do Szczecina, obleciałam prokuraturę, policję i towarzystwo ubezpieczeniowe. Zostało mi tylko czekanie na ten cały szmal gangsterski.
Dlaczego mój były samochód uległ kompletnemu spaleniu, nie wiadomo, wygląda na to, że złodzieje mieli mały wypadek, z którego jakoś udało im się wyjść cało, natomiast coś się zrobiło w rąbniętej o drzewo instalacji i wybuchł pożar, który zwęglił całe autko i dużą część drzewa, na którym się zatrzymało.
Gdzie podziali się złoczyńcy, dotąd chyba jeszcze nie ustalono. Mało mnie to obchodzi. Zwłaszcza z perspektywą zasilenia mojego konta w kwotę 185 tysięcy, bo na tyle ubezpieczalnia się zgodziła, z bólem zapewne. Trzeba będzie natychmiast po wyżej wzmiankowanym zasileniu nabyć jakiś samochód, bo w tej naszej dziurze (określenie pieszczotliwe!) życie bez samochodu jest jak życie pozagrobowe.
Po drugie – wykonałyśmy z Lulą mały remoncik, częściowo własnymi pracowitymi rączkami, a częściowo rączkami fachowców. Nie wiem, jak fachowcom, ale nam te rączki o mało nie odpadły.
Po trzecie i jeszcze gorsze – posprzątałyśmy po remoncie i wykonałyśmy całkowity klar we wszystkich pokojach, zwłaszcza tych na piętrze, przeznaczonych dla gości. Przygotowałyśmy też lokum dla obydwu Pudełek, które przyjeżdżają za kilka dni. Wiktor, mówiąc nawiasem, przestał dawać znaki życia. Lula jest z tego powodu ponura.
Po czwarte – założyłam ogród warzywny za domem, gdzie jest mnóstwo miejsca, żeby można było gościom podawać nasze własne nowalijki. Najlepiej, żeby sami je sobie zrywali, to poczują, że turystyka jest agro.
Po piąte – doprowadziłam do niejakiej kultury kwiatki w otoczeniu domu i wzbogaciłam nasze zasoby kwietne w Clematis jackmani , kolor fioletowy. Te klematisy, jak widziałam, ładnie się w okolicy trzymają, więc pewnie i u nas się będą trzymały. Kupiłam takie rozrośnięte, w dużych donicach, lada chwila nam zakwitną, a na jesień przesadzę do ziemi. Sukcesywnie będziemy zapuszczać rozmaite inne roślinki.
Na roślinki – jadalne i ozdobne – wydałam trochę pieniędzy z konta, które zasiliło mi wspaniałomyślne Pudełko. Mam nadzieję, że zaakceptuje wydatki, a w ogóle mianowałam siebie samą głównym specjalistą od przyrody nieożywionej w Rotmistrzówce (tak nazwałyśmy ostatecznie nasze gospodarstwo agro… i tak dalej). Może zrobię sobie wizytówkę „Garden Manager”.
Przyrodą ożywioną zajmuje się intensywnie Lula. Przede wszystkim maniacko jeździ na koniu, przeważnie na Bibule, każdego poranka przed śniadaniem. Kwitnie od tego na twarzy i wszędzie (też bym jeździła, ale nie mam czasu). Poza tym zainstalowała w naszym gospodarstwie kury, które gdaczą, gmerają po wybiegu i znoszą jajka, jakich świat nie widział. Fajne te kury, może je od Luli przejmę, bo ona chyba specjalnego serca do nich nie ma.
Po szóste – nabyłyśmy nowych przyjaciół w liczbie – zaraz policzę: leśniczy (już się zainstalował w tutejszym leśnictwie) Krzyś P., jego żona Joasia, sołtyska Ania, ksiądz Paweł, dwie stare damskie matuzalemki, czyli siostry salezjańskie od tego księdza (on też jest salezjanin, a one mu matkują, gotują, pieką pyszne ciasta drożdżowe…) – Miriam o wyglądzie jędzy i Józefa okrągła jak piłeczka, obie bardzo kochane, dalej Trzy Gracje – to chyba tyle na razie – razem dziewięć sztuk; jak na miesiąc pobytu, to chyba nieźle! Ach – i dziesiąta, Olga Skrzypek, przyjaciółka z dawnych lat Krzysia – bardzo miła i pożyteczna osoba, powiedziała, że umieści nas w jesienno-zimowej ofercie, w wiosennej następnej, oczywiście, też.
Читать дальше