– Mina pod lipą wynikała z tego, że rozmyślanie nad całym życiem jest sprawą poważną.
– A do jakich wniosków doszedłeś?
– Że znowu jestem na rozdrożu. W połowie drogi mojego żywota pośród ciemnego znalazłem się lasu. No nie, tak źle nie jest, ale stanąłem trochę w martwym punkcie. Interesy nieco się za chwiały, dom będę musiał Irenie częściowo spłacić, w ogóle teraz zacznie się zabawa z podziałem majątku, a ona nie popuści. Wszystkie te ostatnie lata były takie trochę dziwne. Nie zauważyłem tego, bo zajmowałem się głównie pracą.
– Z wyjątkiem wakacji.
– Nie miewałem wakacji. Ale ponieważ ja tę swoją pracę lubię, to różne wyjazdy do Danii, nie do Danii, na Bornholm i w inne ładne miejsca traktowałem jak wakacje. W rezultacie zarobiłem się jak osioł, a życie sobie płynęło. I teraz sam nie wiem, czy coś mam, czy tak naprawdę nie mam niczego. Może właśnie ze strachu przed tym stanem podświadomie nie chciałem się rozwodzić.
– Żałujesz?
– Skądże. I nie sądź, że próbuję cię rozczulić. Jestem ci bardzo wdzięczny za to, że nie sprzeciwiałaś się, kiedy Irena uznała twoje dzieciątko za moje. Gdyby nie to, nie byłoby tak łatwo w sądzie ani tak szybko. Ale teraz, pamiętaj, nie jesteś do niczego zobowiązana. Będzie tak, jak sobie tego życzysz. Możemy na razie wcale o tym nie mówić.
Powiedział „dzieciątko”. Ładnie. Tak czule. Szkoda, że to naprawdę nie jego, miałabym zastanawianie się z głowy.
Ale powiedział też, żebym nie czuła się zobowiązana. Dawno mi nie proponował małżeństwa. Prawdopodobnie teraz będzie wolał zażyć wolności. Bez koszmarnej Irenki na garbie. I bez świeżej żony z niemowlakiem, pieluchami, chorobami dziecięcymi oraz ambicjami dziennikarskimi.
No i dobrze. Ja też nie chcę wolności tracić. Dosyć mi jej zabierze niejaki Maciuś Sokołowski.
Zauważyłam w kalendarzu, że wczoraj było Ireny. Dostała rozwód na imieniny. Chyba jednak tak naprawdę chciała się rozwieść. Ciekawe, z kim sobie zamierza ułożyć życie, bo przecież mówiła o jakichś planach. A zresztą, pies z nią tańcował.
Powiadomiłam Ewę, że Tymon się zrobił do wzięcia. Ucieszyła się, ale zaraz przyznała, że dla niej już za późno. Właśnie ustalają z Maksiem szczegóły swojego dalszego życia.
Gruba się zrobiłam jak beczka. Ale nie mogę być nieruchawa, bo mam dużo roboty. Pani profesor mówi, że to bardzo dobrze, pod warunkiem, żebym nie przedawkowała. Ale tak w ogóle to ona preferuje ruchliwy tryb życia dla swoich pacjentek.
Jeszcze trzy tygodnie.
Z książką specjalistyczną w ręce sprawdziłam stan posiadania kotusia. Ma wszystko. Łóżeczko, ten maminy kosz na bieliznę do spania w ogródku, mnóstwo bielizny pościelowej, beciki, kocyki, ubranka w ilościach przemysłowych dla malucha tuż po urodzeniu i na zapas, sterty pampersów w szafie, zastawę stołową (ściągacz pokarmu trochę mnie brzydzi, mam nadzieję, że dzidzia będzie jednak żarła mamusię bez protestu), kosmetyki, waciki, fiki-miki. Wszystko i jeszcze trochę.
Pediatra też jest. Bardzo przyjemnego doktora spotkałam w sobotę w programie Lalki, która incydentalnie robiła studyjną dyskusję o służbie zdrowia. Zadzwoniła do mnie z wiadomością, że ma dla mnie lekarza, tylko muszę przyjść do studia i się z nim dogadać. Wykorzystałam moment, kiedy przed rozpoczęciem nagrania poddawał się fachowym zabiegom naszej pudernicy Tereni. Siedział w fotelu, a ona matowiła mu zakola, nie mógł więc uciekać. Okazał się miłym i przytomnym człowiekiem, prezentującym rozsądne podejście do życia. Lalka przedstawiła mu mnie jako przyszłą mamuśkę i facet zgodził się objąć opieką to, co mi się urodzi.
– Mówi pani, że syn? Robiła pani badania?
– Robiłam, ale nie w tym kierunku. To, że będzie syn, to jest wiedza tajemna. Wiem i już. Nie wiem skąd, ale wiem.
– Rozumiem. W takim razie na pewno będzie syn. Lubi go pani?
W tym momencie polubiłam jego. Facet wie, co jest ważne w życiu. Pani profesor też o to pytała, tylko wtedy nie miałam pewności, co do odpowiedzi. Teraz już mi się pogląd skrystalizował.
– Lubię, panie doktorze. Mam nadzieję, że z wzajemnością.
– O to może się pani nie martwić. No to dobrze, z przyjemnością będę się opiekował młodym człowiekiem. To pierwsze?
– Pierwsze…
– W takim razie przestrzegam panią przed słuchaniem tego, co mówią różne kumy w szpitalu i wszędzie dookoła. I proszę brać poprawkę na to, co jest napisane w tak zwanych mądrych książkach, poradnikach młodej matki i tak dalej. Proszę niczego się nie bać i wszystko brać na rozum. Jak pani już wyjdzie ze szpitala, proszę do mnie zadzwonić, przyjadę do pani na kontrolę techniczną dzidziusia. Tu ma pani moją wizytówkę, będę do pani dyspozycji w dzień i w nocy.
– I pan tak zawsze? A sypia pan czasami?
– Czasami. – Zaśmiał się. – Ja nie potrzebuję dużo snu.
I poszedł do studia, bo już go wołali.
Obejrzałam ten program, siedząc w holu na kanapie dla gości.
Naprawdę sensowny gość. Podobało mi się wszystko, co powiedział.
Schowałam jego wizytówkę i na wszelki wypadek od razu zapisałam kontakt w notesie. Oraz wbiłam sobie w komórkę. Wizytówkę się zgubi i co?
Ewa i Maksio wyznaczyli datę ślubu na dwudziestego dziewiątego maja. Wtorek, głupi dzień. Ale cudny Maksio obchodzi właśnie imieniny, a w jego rodzinie przyjęło się, że ślub zawiera się w dniu własnych imienin. Taka fanaberia.
No dobrze, do dwudziestego dziewiątego maja dojdę już do ludzkiego wyglądu, a mam nadzieję, że i do kondycji. Oczywiście różowa sukienka druhny to był żart, ale będę musiała sobie coś ładnego sprawić. Na razie nie dopina się na mnie bluza, którą sobie kupiłam dwa tygodnie temu za ciężkie pieniądze. Będę ją nosiła rozpiętą.
I co tu się dziwić, że Tymon przestał mi się oświadczać.
Głupia babo! Przestań myśleć o Tymonie, myśl raczej o małym Maciusiu! I o programie, który masz zrobić za jedenaście dni, a który jeszcze kupy się nie trzyma. A po drodze mamy Wielkanoc, czyli znów kilka dni, kiedy nic nie będzie można zdziałać.
Na razie najpilniejsze jest zawiadomienie własnych licznych kolegów, jaki patent na nich znalazłam w tym programie. Wszystkich bowiem przedstawiamy, o każdym mówimy coś ciepłego, tylko niektórzy mają siedzieć przy stolikach, a inni udawać, że pracują w różnych montażach i takich tam… No i teraz już mam na to rozkład jazdy.
Chciałam namówić Maćka, żeby dał głos, kiedy będziemy pokazywać reżyserkę, ale odmówił stanowczo.
– Nie widzę możliwości, Wikuś. Weź pod uwagę, że będą nam nad głowami przelatywały tabuny tych wszystkich zwiedzających, a ja będę musiał cały czas realizować program. Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym jednocześnie odpowiadać inteligentnie na pytania, rozmawiać z operatorami i miksować. To za dużo jak na mnie. Sama coś powiesz.
– Ja w ciebie wierzę, Maciek!
– Dziękuję ci bardzo, ale to mnie jednak przerasta. Weź sobie do towarzystwa inżyniera studia i razem o nas opowiecie. Słuchaj, à propos zwiedzających: zamierzamy ich wpuszczać na żywioł?
– Coś ty! Roznieśliby nam telewizję. Będą regularne wycieczki po dwadzieścia osób.
– Ktoś będzie je oprowadzał, te wycieczki?
– Cała załoga. Krysia ma regularny grafik. Ci wszyscy, którzy aktualnie nie będą zajęci przy samym programie, zgodzili się oprowadzać gości. Jednocześnie w firmie ma prawo znaleźć się jakaś tam określona liczba tych wycieczek. Wchodzą jedną stroną, wychodzą drugą, a przewodnik przechodzi do wejścia i zabiera następnych. Mistrzostwo świata, jeżeli chodzi o organizację.
Читать дальше