– Nie. Milczeli.
„Ono, to nie on, prawda? Nie on, bardzo cię proszę… Nie chcę, żeby to był jego plemnik”.
Ono poruszyło się i kopnęło. Poczuła, jak zaciska piąstki i marszczy brwi. Ziewa. A potem zasypia. Artur był mu całkowicie obojętny. Odetchnęła.
– Facet z kasą proponuje ci ślub. Zawsze chciał się wyrwać i nie umiał. Spadłaś mu jak z nieba jak manna. Więc czego jeszcze chcesz? – spytał, nagle zaniepokojony. – Po cholerę tu przyjechałaś?
– Patrzę na ciebie i Ono też patrzy na ciebie. I słucha.
– I co? – spytał odruchowo, ale zaraz się poprawił: – Wiesz co, pieprzysz jak pobita. Na mózg ci padło. To zdarza się w ciąży.
– Muszę wiedzieć, czyje Ono jest, to wszystko. Dlatego tu jestem. Nie dla ciebie.
– I co? – powtórzył.
– Nie jest twoje – odparła spokojnie. – Na szczęście nie jest twoje.
– Na szczęście? – nagle się zaperzył.
– Gdyby było twoje, pewnie nie umiałabym go pokochać – wyjaśniła z powagą.
Przeżuwał w milczeniu jej słowa, ale udał, że nie rozumie. Odprężył się i uspokoił.
– Więc już wiesz, który z nas?
– Wiem – powiedziała.
– Najgłupsze jest nie to, że pieprzysz jak pobita. Najgłupsze jest to, że prawdopodobnie masz rację, choć nigdy się o tym nie dowiesz – stwierdził ze zdziwieniem. – i co teraz?
– Jadę powiedzieć mu, że to on, ale nic od niego nie chcę.
Wyczuła, że teraz jest zakłopotany i urażony.
– Jeżeli to dziecko jest nasze, to mamy do niego prawo. Jeden z nas ma do niego prawo – powiedział nagle, jakby sam zdziwiony tym, co mówi.
Roześmiała się. Teraz, gdy już poznała wszystkich trzech i znała prawdę, poczuła się wolna. Wolna od nich, wolna od upokarzającej, przytłaczającej wizji siebie wgniecionej w siedzenie samochodu, czującej na sobie nienawistny ciężar i własny ból.
– Myślisz, że gdy pszczoła albo motyl bezwiednie zapylą jakiś kwiat, to owoc należy do nich? – spytała, a potem nagle się odwróciła i zostawiła go na ławce zakłopotanego.
Ruszyła przed siebie, trzymając ręce na brzuchu. Coraz częściej kładła teraz ręce na brzuchu, jakby chciała uchronić dziecko przed odgłosami świata, dobiegającymi zewsząd w postaci nie kontrolowanego hałasu, pełnego dźwięków zarówno jasnych i czystych, jak i niepokojącej kakofonii i fałszu.
Ewa szła, tęskniąc za ciszą, w której słowo lub dźwięk nabierają znaczenia. „Nie usłyszę własnych myśli, więc nie będę wiedziała, czy w ogóle myślę”.
– …Kupię sobie sukienkę – powiedziała do siebie, wbrew swojemu nastrojowi.
Nie miała sukienki; będzie to pierwsza w życiu sukienka kupiona w normalnym sklepie, sukienka dla niej, a nie po kimś.
Zobaczyła ją na manekinie: czarna, miękka, w ciemnoczerwone kwiaty, na cienkich ramiączkach, za sto osiemdziesiąt złotych.
„O Jezu… Nigdy nie miałam ciucha za sto osiemdziesiąt złotych. Nawet płaszcz kupiłam w szmateksie za piętnaście zet”, uśmiechnęła się. – Teraz kupuję ją dla siebie i dla dziecka, nie dla nich – stwierdziła z zadowoleniem.
Przymierzyła sukienkę, pasowała jak ulał.
– To ładny model i bardzo tani. Firma Zara – powiedziała elegancka ekspedientka, ale nazwa firmy nic Ewie nie mówiła i nie miała dla niej znaczenia. – Teraz pani wygląda inaczej, o wiele lepiej. Co marka, to marka – stwierdziła dziewczyna z rutynowym uznaniem.
– Nieprawda, to ja już jestem inna, a sukienka bierze to ze mnie – wyjaśniła rzeczowo Ewa, ale ekspedientka nie zrozumiała. „Ono, teraz wiem, że to my nadajemy znaczenie rzeczom, a nie one nam”, szepnęła w duchu.
Zapłaciła z pieniędzy, które dał jej Andrzej. „Należą mi się”, usprawiedliwiała się przed sobą. Wyszła ze sklepu w sukience, a do firmowej torby wrzuciła dżinsy i podkoszulek. Kilka osób na ulicy przeciągnęło po niej wzrokiem, jakby zauważając zmianę.
„Jesteś ładna w tej sukience”, mówiła do niej ulica.
– To ja jestem marką dla tej sukienki, a nie ona dla mnie – poinformowała głośno rozgadaną ulicę i paru przechodniów obejrzało się ze zdziwieniem.
Wracała dwoma pociągami, z przesiadką. Jeden był gorszy od drugiego. Zaśmiecone, brudne, od wejścia zasypane papierkami, petami, zachlapane piwem, śmierdzące zastarzałym brudem kolei i toalety, w której robiło się niedobrze zaraz po uchyleniu drzwi.
„A tak zazdrościłam wszystkim, którzy podróżują”, myślała z rozczarowaniem.
Także tutaj ludzie byli sobie obcy. Patrzyli na siebie spod oka, nieufnie, potem gapili się bez zainteresowania na przesuwające się za oknem widoki i sami nie wiedząc kiedy, zapadali w drzemkę, z ich otwartych ust wydobywało się ciche chrapanie, ale zaraz budzili się, czujni, niespokojni, łapiąc rękami swoje teczki, torby, sprawdzając kieszenie i omiatając współpasażerów niechętnym spojrzeniem.
– Piwo! Piwo! – krzyczeli na korytarzu przypadkowi sprzedawcy.
„Kiedyś były pociągi przyjaźni, a teraz są pociągi piwne”, pomyślała Ewa. W tych pociągach, jadących ze stolicy w głąb kraju z donośnym klekotaniem, pociągach bez pierwszej klasy, bez wagonu restauracyjnego, zatrzymujących się na każdej, nawet najmniejszej stacji, nikt nie wyjmował laptopa – choćby zepsutego – aby położyć sobie na kolanach, za to co chwilę ktoś przykładał do ucha komórkę i hałaśliwie informował rozmówcę:
– Jadę… No, mówię, że jadę.
Na widok pierwszej komórki wyjętej przez pasażera inni natychmiast ożywiali się i wyciągali swoje.
– Jadę, a co? – mówiła jakaś dziewczyna z kolorowymi włosami: – Przecież mówię, że jadę.
– Jadę… Tak, jadę – stwierdzał chłopak z potężnymi bicepsami i w brudnawych dżinsach.
„Pociąg komórkowy”, pomyślała Ewa. „Ja nie mam komórki i nawet nie miałabym do kogo dzwonić. Oni mają, ale dlaczego dzwonią, skoro nie mają nic do powiedzenia?”
Starszy mężczyzna otworzył niemodną, zniszczoną teczkę i wyjął z niej termos i jajko na twardo.
– Jajko na twardo – powiedziała z ożywieniem Ewa. – Podobno kiedyś ludzie w podróży jedli jajka na twardo i rozmawiali. Ze sobą. Teraz rozmawiają przez komórki i nie jedzą jajek. Dlaczego?
Mężczyzna spojrzał na nią z bolesnym zdziwieniem.
– A co? Nie wolno jeść jajka? Żona mi dała, to jem.
– Zajebiście – oznajmił przez swoją komórkę barczysty chłopak i dodał z uczuciem: – Ja pierdzielę.
„Nie umiemy ze sobą rozmawiać, jesteśmy sobie obcy. A jak rozmawiamy, to mamy tylko tyle do powiedzenia: zajebiście, ja pierdzielę, kuul”, pomyślała Ewa.
– Ono, Ono… – powiedziała półgłosem: – Muszę się dla ciebie nauczyć mówić, inaczej będę mówiła tak jak wszyscy wokół, jak sama mówiłam jeszcze niedawno temu. Muszę poznać mnóstwo wyrazów, których nie znam i które kiedyś podobno istniały, lecz wyszły z użycia. Bo jeśli ja ich ciebie nie nauczę, to kto?
I znowu była na autostradzie i czekała na Wojtka. Gdy nadjechał i wyskoczył z tej swojej wysokiej kabiny, wcale się nie zdziwił.
– Wróciłaś. Ładnie wyglądasz w tej sukience – stwierdził.
– Tak – powiedziała.
– Wiedziałem, że wrócisz – oznajmił. – Już wiesz, tak? Oni ci powiedzieli?
– Oni są twoimi kumplami, nic nie powiedzieli. Jeden z nich chce się ze mną żenić.
– Andrzej? Jasne. Wykorzystuje okazję do ucieczki – mruknął z irytacją. – To na co czekasz?
– To Artur mnie wtedy uderzył – ciągnęła, nie zwracając uwagi na pytanie.
– No, taki on już jest.
Читать дальше