Patrycja wysiadła i Ewa patrzyła zza szyby tramwaju, jak biegnie w stronę gigantycznego hangaru, oferującego wszystko, co jest potrzebne człowiekowi do ucieczki przed światem.
– …a on i tak was dopadnie – mruczy Ewa, obejmując brzuch.
Zajęcia na uczelni najwidoczniej zaczynały się wcześnie, bo zaspani studenci już zmierzali do budynków rozsianych za pożółkłym murem, między z rzadka rosnącymi drzewami. Ewa usiadła na ławce i czekała. Rozpoznała go z daleka – miał charakterystyczną, zgrabną sylwetkę, a podkoszulek i dżinsy nosił z niedbałym wdziękiem Mickeya Rourke’a. Postanowiła się nie spieszyć i dać mu czas, aż załatwi w tym budynku swoje sprawy i ponownie z niego wyjdzie. Usiadła na ławce. Zasłoniła brzuch plecakiem i sennie wpatrywała się w szeroką bramę, by go nie przegapić.
– Wiesz, Ono, tu jest całkiem fajnie.
Przypomniała sobie dziewczyny ze swojej klasy, które wybierały się na studia do Warszawy, Krakowa, na Śląsk. Nie mówiły, co chcą studiować ani kim chcą zostać, jakby to było najmniej ważne.
– Jak się człowiek tam zaczepi, to pewnie jakoś się urządzi. Wszystko, byle już tu nie wrócić – mawiały z nadzieją.
„Ono, dlaczego nie lubimy swoich miast? Swoich domów? Swoich ulic? Widoku z okna? Dlaczego pies umie polubić swoją budę i nie chce zamienić jej na inną? Czy jest wierny i kocha raz na całe życie? a my, czy potrafimy kochać, czy tylko udajemy?”
Przymknęła oczy i nieomal się zdrzemnęła, ale uniwersytet wciąż przemawiał do niej jasnymi, wesołymi głosami i choć budynki wydawały się stare, on sam był młody i emanował energią. Uniwersytet mówił pospiesznym rytmem kroków lub szelestem kartek w skryptach, nawoływaniami studentów, urywkami ich rozmów: „Łoł… łał… odlot… kuul… czadowo… zajaram… luknij… poprawka… debeściak… superowo”. Na to nakładały się spokojne słowa starszych: „Dzień dobry, panie kolego… Co u pani koleżanki… Pani profesor już zaliczała?… Czekamy na te granty… Semestr za nami… Dotacje z budżetu znowu obcięte…”
Ewa zorientowała się, że oba te światy współżyją w zgodnej, feudalnej koegzystencji, nie przeszkadzając sobie nawzajem, to łącząc się, to rozdzielając i żywiąc się sobą; starsi wchłaniali młodość, młodzi nagle przejmowali ten namaszczony styl, kłaniając się i tytułując rozmówców, a wszyscy razem wytwarzali jakiś wspólny język, którym przemawiał uniwersytet.
„Ono, jestem na to za głupia – powiedziała Ewa. – Nie umiałabym być ani tu, ani tam, wciąż nie znalazłam swojego miejsca. Mam nadzieję, że ty mi w tym pomożesz? Nie wiem, jak, ale musisz coś wymyślić. Wymyślisz, na pewno”.
Wychodził. Szedł z grupą kolegów i koleżanek, więc wstała z ławki i powoli ruszyła za nimi.
– Ono, obudź się i uważaj – rozkazała głośno, aż jakiś chłopak obejrzał się za nią, ale bez szczególnego zdziwienia, może sądził, że powtarza zdania wyuczone do egzaminu.
Szła za nimi w równej, parometrowej odległości i z jego spojrzeń, rzucanych do tyłu, zorientowała się, że zauważył ją. „Telefonowali do niego, jeden z nich albo obaj”, pomyślała. „Nie pamięta mnie, jak tamci, ale rozpoznaje po brzuchu”.
I miała rację. Nagle się odwrócił, podszedł do niej i powiedział cicho:
– Jak ty wyglądasz, kurde… Skręcę w prawo, a ty idź za mną, ale nie obok, tylko z tyłu. I udawaj, że się nie znamy.
Szła za nim, patrząc, jak z wdziękiem wymachuje torbą z książkami; widziała spojrzenia przechodzących dziewcząt, które nie omijały jego sylwetki. Przypomniała sobie ruch ręki, jakim poprawiał fryzurę; zarejestrowała kpiący uśmiech, z opuszczonymi kącikami ust. „On naprawdę jest jak z Dziewięć i pól tygodnia”, pomyślała. „Ale ja nie jestem Kim Basinger”.
Nawet nie zauważyła, kiedy przeszli kilka ulic i znaleźli się na niewielkim skwerze z ławeczkami.
– Siadaj – powiedział, gdy się z nim zrównała. – Siadaj i słuchaj…
Przykucnęła obok ławki i podniosła coś z ziemi.
– Co robisz? – spytał niecierpliwie.
Rozwarła dłoń.
– Kasztan. Zeszłoroczny. Zgniły kasztan. Nie zbieracie tu kasztanów? Dlaczego?
– Odbiło ci? Kto tu ma czas zbierać kasztany?
I o czym ty gadasz?
Na jego twarzy malowała się irytacja. Pytanie o kasztany zbiło go z tropu.
– Kasztany są piękne. Nigdy się im nie przyjrzałeś? Nie powinny gnić. Lepiej, żeby wyschły w domu, gdzieś na parapecie albo w tapczanie. Gdy są w tapczanie, ma się dobre sny. One spadają w jesieni, dla nas i trzeba je zbierać – wyjaśniła z powagą.
Milczał chwilę, nie wiedząc, jak zareagować, choć przygotował sobie każde słowo. Wreszcie westchnął i powiedział bezradnie:
– Wiem od Wojtka, że jesteś pierdolnięta.
Znowu zapadło milczenie.
„Ono, słuchaj… Słuchaj jego głosu, słuchaj tego, co w nim ukryte”.
Odetchnął głęboko i powiedział cicho, lecz dobitnie:
– Nie zrobisz mi bydła, bo na to nie pozwolę. Nie spieprzysz wszystkiego, co udało mi się osiągnąć.
– Nie – przytaknęła zgodnie, a on spojrzał na nią ze zdziwieniem. Mimo to ciągnął dalej:
– I tak nikt by ci nie uwierzył. Byli świadkowie, widzieli, co wyprawiałaś.
– Co? – spytała, trochę spłoszona.
– Chyba wiesz? Tańczyłaś tak, jakbyś się pieprzyła, nie?
„Tak”, pomyślała. „Tak, teraz to wiem. Patrzyłam na teledyski, na reklamę telefonów komórkowych i dżinsów i chciałam tak tańczyć i tak wyglądać jak tamte dziewczyny. Bo myślałam, że to jest jakie? Kuul…”
Zacisnął pięść. Jej milczenie wyraźnie go denerwowało.
– Ale rozpoznałeś mnie – powiedziała wreszcie.
– Nie. Zobaczyłem twój brzuch, skojarzyłem z telefonem. Nie jestem głupi. Z daleka widać, skąd jesteś. Z małego zafajdanego miasteczka, w którym dziewczyny kiszą się jak ogórki w beczce i czekają. Dlatego jeździmy do was na dyskotekę. A ty tańczyłaś tak, jakbyś myślała tylko o pieprzeniu. Pięciuset ludzi cię widziało i każdy to potwierdzi. I poszłaś z nami dobrowolnie. Też wszyscy widzieli. I barman i goryle i didżej. Rollaś sobie jakieś mrzonki. Za kogo się miałaś? Za królewnę z zasranej dziury, po którą przyjechali trzej rycerze? Gdybyś odmówiła, żaden z nas by palcem nie kiwnął, żeby cię namawiać. Sama nam wlazłaś. Czujesz bluesa czy nie? – kpił Artur, a ona wiedziała, że on chce pogardą ją upokorzyć i zranić.
– Łoł… – powiedziała z uśmiechem, który go zaniepokoił.
„Chodzi ci o to, że nie mówię «łoł», tylko «rany boskie»? i nie «kuul», tylko «fajnie»? i że mam dżinsy ze szmateksu, a nie ze sklepu Diesla?”, pomyślała i parsknęła śmiechem. Znowu się zaniepokoił i sprawiło jej to pewną satysfakcję.
– To ty mnie uderzyłeś. Już wiem – stwierdziła spokojnie.
– Nie ma znaczenia, kto – odparował szybko. – Jesteśmy kumplami, jeszcze z podstawówki i żaden nigdy nie sypnie drugiego. W każdym sądzie z nami przegrasz. Nie będziesz się za mną włóczyć i szantażować mnie, rozumiesz? i nie dam ci żadnej kasy, bo nie mam. A jak będę miał, to też ci nie dam. Żenię się po wakacjach. Nie zepsujesz mi tego. Żenię się z córką radnego. Facet ma wejścia i ja też będę miał wejścia – dodał z dumą, a ona znowu się uśmiechnęła. „Nic nie mówi o tej dziewczynie, tylko o jej ojcu. Więc ona się nie liczy”.
– Też mogę wyjść za mąż. Za Andrzeja – powiedziała, a on, zdumiony, parsknął śmiechem:
– Ale wymyślił! No tak… Kurcze, odlot. Przecież on… – urwał i wzruszył ramionami. – Jego sprawa – zakończył, ale znowu się zaśmiał. – w takim razie załatwione, nie?
Читать дальше