Nawet nie zauważyła, że minęło kilka godzin i już była dwudziesta druga.
– Ono, tu się tonie. Wszystko chce się kupić i ma się uczucie, że jak się kupi, to będzie się lepszym od tych, co nie kupili – powiedziała, siadając z powrotem koło rybek. Jedna z nich już zdechła i pływała brzuchem do góry.
Zerknęła na drzewo: kilka liści uschło, ale reszta wciąż była zielona. „Masz jeszcze trochę życia”, powiedziała do drzewa. Nad szklaną kopułą już stała noc. Drzewo umierało w sztucznym słońcu tysiąca świateł, rozjaśniających hipermarket przez dwadzieścia cztery godziny, przez tydzień, przez miesiąc, przez cały rok, przez całe życie.
– Zawsze mi się nogi trzęsą, jak zdejmę te pierdolone wrotki. Ale ludzie to lubią. Jak nas widzą na wrotkach, mówią: „patrz, jaki to wielki hipermarket, bez wrotek one by szły godzinę z jednego końca na drugi”. Hipermarket z wrotkami jest bardziej szpanerski – powiedziała Patrycja.
Najpierw długo jechały tramwajem i Ewa oglądała przez okno rozświetlone ulice. Niepostrzeżenie przechodziły jedna w drugą, a im dalej jechały, tym mniej było świateł, reklam, ludzi, domy stawały się coraz niższe i bardziej odrapane. Potem przesiadły się do autobusu, w którym słabe oświetlenie nadawało twarzom jadących niepowtarzalny kolor szarości i zmęczenia.
– A co hipermarket robi z tym, czego ludzie nie kupią i się zepsuje?
– Nie wiem – wzruszyła ramionami Patrycja. – Wyrzucają?
Ewie przypomniała się babcia Maria i jej surowe upomnienia, że nie wolno wyrzucić ani jednej, nawet suchej kromki chleba, bo każdego, kto to zrobi, spotka kara boska.
– Spotka ich kara boska – mruczy Ewa, a Patrycja znów wzrusza ramionami:
– Ktoś mi mówił, że mielą to na pasze i nawozy. Potem zje to jakaś świnia albo posypią tym łąkę i zje krowa, a potem z powrotem zjemy to my.
– O Jezu – wstrząsa się Ewa i myśli: „Zaraz się porzygam”.
Hipermarket jawi się jej teraz jako gigantyczny potwór, który wchłania monstrualne ilości żarcia i przepuszcza je powoli przez swoje kiszki. Te sery, zalegające lady i chłodziarki, powoli, lecz konsekwentnie dojrzewają tak bardzo, aż rozpuszczą się na dygocącą, cuchnącą maź; wędliny wysychają lub stają się śliskie i pokryte niepokojąco żywą warstwą śluzu; skórki owoców porastają mchem puszystej pleśni, a w mące, kaszy i ryżu obłe wołki robią wąskie korytarze. Jogurty fermentują z cichymi kląśnięciami, jak bagno w głębokim, mrocznym lesie, cukier w słodyczach zamienia się w skwaśniały alkohol, mięso z różowego przemienia się w sine z szarym nalotem, a oczy ryb, leżących na lodzie, stają się białe i ślepe. Coca-cola cicho musuje w butelkach z nadmiaru gazu i chemii, aż wreszcie wybucha, rozsadzając wyrafinowanego kształtu butle („Nasza cola dostosowuje swój kształt do twojej ręki, nogi, mózgu, a nawet serca…”). I wówczas hipermarket wyrzuca to wszystko ze swych wnętrzności, w postaci potężnej, gnijącej sterty odpadów. Wielkie maszyny mielą odpady na papkę, inne pakują je ponownie w jaskrawe, kolorowe pudełka z barwnymi napisami – i hipermarket znów się zapełnia towarami. „Niedobrze mi. Ratunku, chcę wysiąść i o tym zapomnieć!”
Wysiadły z autobusu i szły jeszcze kawałek w mętnym świetle ulicznych latarni, potykając się o nierówne płyty. Patrycja mieszkała w starej odrapanej ruderze.
Był to jeden pokój z trzema wąskimi tapczanami, oświetlony nie osłoniętą, czterdziestowatową żarówką. Na stole walały się resztki jedzenia, na gwoździach wbitych w ścianę wisiały zahaczone byle jak ciuchy. Koło jednego z tapczanów leżała brudna podpaska i zmięte rajstopy. Patrycja wkopała podpaskę pod tapczan i powiedziała:
– Tu będziesz spać. Ale tylko do szóstej, potem wróci Andżelika i walnie się w wyro. Ma randkę o czwartej, musi dobrze wyglądać.
– Siusiu mi się chce – powiedziała nieśmiało Ewa.
– Nie mogłaś zrobić w hipermarkecie? Tam byś sikała luksusowo, a tu do klopa w korytarzu. A tam śmierdzi.
– Kurwa, ciszej, łeb mi pęka – odezwał się zachrypnięty głos spod koca.
– To Mariola – szepnęła Patrycja. – Była wieczorem na balandze. Rano musi iść na zmianę. Chodź na podwórko, zapalimy, pogadamy.
Podwórko było ciemne; z uchylonych okien jednego z mieszkań dobiegała pijacka awantura.
– Nie bój się, u nich tak zawsze. To melina – powiedziała spokojnie Patrycja.
– Nie możesz znaleźć czegoś lepszego? – spytała Ewa.
– Mówisz o mieszkaniu? Człowieku, to, co tu mamy? to skarb. We trzy płacimy tylko cztery stówy, jest gaz, stara pralka i da się żyć. Można zaoszczędzić na ciuchy w szmateksie, na browar i na disco. Kto by się martwił, jak tu wygląda. Przecież ja tu nie siedzę, tylko kładę łeb na poduszkę, potem wstaję i już mnie nie ma.
– W domu miałaś własny pokój – powiedziała niepewnie Ewa.
– Ale pierdzielisz. Przecież tu jest Warszawa. Mieszkam w stolicy, a nie w takiej dziurze jak nasza. Każdy z naszej dziury dałby wszystko, żeby się ze mną zamienić. Nie wierzysz? Spytaj Maryśki. Tu przynajmniej znajdę faceta i wyjdę za mąż. Tutaj jest sto dyskotek i to jest odlot, mówię ci. A jakie chłopaki przychodzą…! a tam? Tam nawet facetów nie ma – oznajmiła Patrycja i znowu spojrzała na brzuch Ewy. – No, kto cię tak urządził?
– Nie znasz go – powiedziała niepewnie Ewa.
– I co? Ożeni się?
– Chce się żenić – odparła pewniejszym tonem.
– Jezu, to nad czym się zastanawiasz?
– Nie wiem – odparła Ewa. – a ty co?
Patrycja uśmiechnęła się tajemniczo:
– Słuchaj… Ale nikomu nie mów, dobra? Zgłosiłam się do Big Brothera. Wprawdzie zapisało się już trzydzieści pięć tysięcy ludzi, ale nigdy nie wiadomo, może to ja będę mieć szczęście i zaproszą mnie na przesłuchania? Posłałam ładne zdjęcie, wiesz, miniowa, głęboki dekolt, a drugie w majtkach i staniku, bo oni w tym domu chodzą półgoło i trzeba mieć co pokazać. A ja mam. Jak mnie nie wezmą, to może trafię do n Amazonek”, do „Baru” albo do „Blondynek”. I jeszcze jestem zapisana na statystkę w jednej agencji. Już robiłam za tłum w filmie.
– Zobaczę cię w kinie? – ucieszyła się Ewa.
– Za dużo nas było, żeby dało się mnie zauważyć w tłumie, ale kasę dali. Ty, Ewka, nawet nie wiesz, jakie tu są możliwości. Ani się obejrzysz, a nagle wypływasz na szerokie wody, jak ci z Big Brothera. Wczoraj byłaś nikim, jutro jesteś kimś. Tu warto spać nawet pod mostem, byle być blisko prawdziwego życia. No chodź, chodź, bo nas szczury zjedzą. W nocy wychodzą żerować.
Tapczan śmierdział stęchlizną, a pościel była lepka od brudu. Patrycja zamknęła okno, by wyciszyć hałasy dobiegające z meliny, więc w pokoju cuchnęło potem i brudną bielizną.
Ewa przewracała się z boku na bok, obejmując brzuch rękoma. „Dobrze, że jesteś wewnątrz mnie, a nie tu, gdzie ja”, mówiła w myślach do Ono.
O szóstej trzydzieści przyszła Mariola i z okrzykiem „Ja pierdzielę” zwaliła się na tapczan. „Manuela z Big Brothera krzyczy ciągle «ja pierdzielę» i teraz mówią to wszyscy. Bo wszyscy chcą być jak Manuela. I ty możesz zostać Manuela. Zawsze Manuela, zawsze coca-cola”, myśli Ewa, ochlapując się pospiesznie w wyszczerbionej miednicy.
– Nienawidzę hipermarketu – wymamrotała Patrycja, otwierając oczy, ale gdy pół godziny później jechały tramwajem, już mówiła z ożywieniem:
– Wiesz, ilu facetów poznaję w pracy? Czasem się któryś umówi, weźmie na dyskotekę albo do kina, postawi piwo czy pizzę. To śmieszne, ale chyba te wrotki działają na facetów bardzo erotycznie.
Читать дальше