Nagle zrozumiała, że gdy On błądzi, tylko od niej może się o tym dowiedzieć. I przeraziła się, jak mało wie, i tego, czy jej wiedza jest prawdziwa.
– Myyyszka! Kolacja! – usłyszała krzyk mamy z dołu i wzdrygnęła się. Głos mamy dolatywał z oddali, stłumiony, cichy, odbijał się od przestrzeni, która rozwierała się przed nią, i znowu wracał na dół.
“Odejdę i On zostawi drzewokwiaty… Co robić?”, myślała przerażona, a jej myśli niespostrzeżenie przyśpieszyły w porównaniu do tempa, w jakim biegły na dole.
– TO JEST DOBRE – zagrzmiał Jego Głos, a Myszka zrozumiała, że ma ostatnią szansę.
– Neeeeee! – rozległ się jej krzyk, niosąc się echem po nieskończonej przestrzeni wody, ziemi, nieba, i obijając się o ściany strychu.
“Zaraz przyjdzie mama”, przeraziła się i szybko, nie czekając, aż zasłony wrócą na swoje miejsce, zaświeciła światło.
Wszystko znikło i przed oczami dziewczynki rozwarł się zwykły, spokojny w tej zwykłości strych. A na schodach już słychać było pośpieszny tupot kroków.
Dziewczynka zrozumiała, że nie będzie świadkiem wszystkiego, bo gdy zejdzie na dół, to On i tak będzie nadal stwarzał i stwarzał, gdyż stwarza bez przerwy i wciąż na nowo.
“To jest dobre, ale popraw drzewokwiaty”, szepnęła Mu na pożegnanie, nie martwiąc się tym, że wokół niej był już tylko strych, a w drzwiach pojawiła się sylwetka wystraszonej mamy. On musiał być wszędzie, więc pewnie także tu. Być może stwarzał właśnie kufer babci, malachitowe słonie mamy i księgę o Kopciuszku.
– Myszka… aleś mnie wystraszyła… Czemu krzyczałaś? – spytała mama.
– Neeee! – zawołała Myszka jeszcze raz, żeby pokazać, że krzyczy ot tak, bez powodu, choć naprawdę wierzyła, że On usłyszy i zapamięta: drzewokwiaty trzeba poprawić.
I stał się wieczór, dzień trzeci.
Ewa myliła się, sądząc, że Adam, zamknięty w gabinecie, pracuje zawzięcie, uciekając w pracoholizm od problemów. Adam czytał. I oglądał. Czytał prawie te same książki co ona – opasłe medyczne dzieła o dzieciach z zespołem Downa, ale poszerzał zakres lektur o książki o niemowlętach z porażeniem mózgowym, z wrodzoną łamliwością kości, z zanikiem mięśni; czytał o matkach, które zażywały thalidomid, więc urodziły kalekie dzieci – bez rąk, bez nóg, albo w ogóle bez członków; pogrążał się w lekturze o dzieciach z garbem, z wodogłowiem, z niedorozwojem kończyn dolnych, w wyniku czego wyglądały jak karły z ogromnymi głowami. Poznawał nie kończące się przykłady możliwych chorób i wynaturzeń, jakie mogły dotknąć ludzki embrion, ten cudowny wynik połączenia się jajeczka z plemnikiem, które teoretycznie powinno powołać do życia doskonałą ludzką istotę. A jednak istota ta wyglądała czasem jak poczwarka. Adam oglądał w skupieniu w medycznych książkach ilustracje z ułomnymi dziećmi, patrzył na nie z zachłanną ciekawością, jakby chciał przeniknąć przez ich zdeformowane ciała i mózgi i dotrzeć do środka. Chciał się upewnić, że takie istoty powinny zniknąć z powierzchni ziemi; że ich wnętrze jest równie kalekie.
Adam, obojętny religijnie, czytał zdumiewające i niepojęte zdanie Jana Pawła II:…,,w osobie upośledzonej odbija się moc i wielkość Boga”, a czytając, głośno, po wielokroć, wciąż na nowo, nie umiał tego zrozumieć.
Poznawał nazwy, jakie dorośli nadawali tym dzieciom: “muminki”, “dzieci czujące inaczej”, “sprawne inaczej”, i złościły go te próby omijania prawdy. Nawet określenie “niepełnosprawne” nie oddawało wszystkiego. Zdaniem Adama one w ogóle nie były sprawne.
“Dar Pana” – ta nazwa dla Adama, dociekliwego, choć mało uczuciowego, była dziwna, ale najbliższa prawdy. Bo dar to prezent, który otrzymuje się od kogoś szczelnie zapakowany, z nieznaną zawartością. Zawartość stanowi tajemnicę – i niespodziankę. Niespodzianki niekoniecznie są miłe.
Myszka była dla niego taką tajemnicą i zarazem niespodzianką, która zburzyła jego dotychczasowe, znakomicie zaplanowane życie. Nie chcianą niespodzianką.
Adam tkwił samotnie za zamkniętymi drzwiami gabinetu i codziennie myślał o córce. I nie umiał nic z tymi myślami zrobić. Nie wiedział, co z nimi zrobić.
Pewnego razu nagle sobie przypomniał letni dzień w odległej mazurskiej wiosce, gdzie biwakowali z Ewą jako studenci, przypłynąwszy żaglówką. Wybrali ten brzeg przypadkowo, a leżąca nad nim wioska była tak mała, że nie oznaczono jej na mapach. Pogodni, mili ludzie mieszkający najbliżej jeziora za parę groszy sprzedawali im mleko, jajka, owoce. Gospodyni, łagodna i uśmiechnięta, częstowała ich ciastem, które upiekła na niedzielę.
– Patrz, jacy życzliwi, otwarci i serdeczni dla obcych, a co dopiero dla siebie – powiedział do Ewy. – Pomyśl, jak pokręceni wobec nich są ludzie z miasta.
– Taaaaak, bo oni mają właściwą hierarchię wartości, pierwotną i prawdziwą, nie zmąconą straszną cywilizacją – odparła uczenie Ewa.
Oboje z Adamem byli wtedy przemądrzali, typowi studenci. Lubili rozmawiać o sprawach, o jakich później, gdy rozpoczęli zawodowe kariery, nie chciało im się nawet myśleć. Ale wtedy ta słoneczna sielskość mazurskiej wsi i uderzająca serdeczność tutejszych ludzi wydawały im się ostoją w chaotycznym biegu świata ku niewiadomym celom.
Pewnego dnia, gdy obudzili się rano i ruszyli ścieżką ku domom, wyczuli, że przez wieś przebiega jakieś niezdrowe, podniecone wrzenie. Wyczuli je od razu, ledwie zbliżyli się do domu, w którym podejmowano ich tak życzliwie.
Wokół drewnianego płotu stał tłumek sąsiadów. Przed domem wóz policyjny. Jacyś obcy ludzie, kobieta i mężczyzna, najwyraźniej przybysze z miasta, kręcili się po podwórku w asyście policjantów. Ich dotąd uśmiechnięta, łagodna gospodyni stała koło stajni z ponurym, zdesperowanym wyrazem twarzy. Spojrzała na nich wrogo i bez słowa. Gospodarz w ogóle nie spojrzał. Jego wzrok wędrował z nienawiścią po sąsiadach stojących za płotem, po przybyszach, którzy kręcili się od stajni do drzwi domu i z powrotem, jakby nie wiedząc, co zrobić.
– Co się stało? – spytał Adam, ale nikt im niczego nie wyjaśnił.
– Proszę powiedzieć, co się stało? – spytała natarczywie Ewa, łapiąc za rękaw kobietę z miasta.
– Co się stało… – powtórzyła ta mechanicznie i dodała ze złością. – Znajdźcie lepiej coś do cięcia metalu!
Adam wyminął stojącą koło stajni gospodynię, która nie próbowała go zatrzymywać, i wszedł do środka. Jego wzrok z trudem oswajał się z mrokiem, który tu panował, a nozdrza wychwyciły smród gnijącego nawozu i brudu. Pokwikiwaniu świń, stłoczonych w ciasnej zagrodzie, i ciężkiemu oddechowi krów towarzyszył jeszcze jakiś dźwięk. Szuranie nóg o przegniłą słomę? Pisk myszy? Jedno i drugie? Szamotanina szczura, który wpadł w zastawioną pułapkę?
– To tu – powiedziała stojąca za nim kobieta z miasta, wskazując ręką najciemniejszy kąt stajni. – Niechże pan coś wymyśli. Nie mamy nożyc do cięcia metalu. Inspektor szuka, ale nie znalazł… A z nimi pan się nie dogada. Milczą.
Adam spojrzał w kąt, który wyznaczał ruch jej ręki. W ciemności coś się poruszało. Coś niewiele większego od psa. Coś popiskującego jak szczur.
Jego wzrok powoli oswoił się z ciemnością, a gdy postąpił kilka kroków naprzód, zobaczył. Na końcu łańcucha przytwierdzonego do ściany uwiązane było jakieś nerwowo poruszające się stworzenie. Krążyło dookoła, rozrzucając zgniłą słomę, zataczając kręgi na odległość, jaką wyznaczał okręcony wokół szyi łańcuch.
Читать дальше