Dlatego odpychałem od siebie tę pokusę i konsekwentnie nie brałem książki do ręki. Raz jednak zrobiłem to i, choć znaczną rolę odegrał w tym przypadek, słono przyszło mi za to zapłacić.
Było to na lekcji biologii. Siedziałem sam w ostatniej ławce i strasznie się nudziłem. W pewnej chwili spostrzegłem w sąsiedniej kasetce pozostawioną przez kogoś książkę, starannie owiniętą w papier. Szukając ulgi w nudzie, sięgnąłem po nią zaraz (niczym latarnik z noweli Sienkiewicza) i uchyliłem okładkę. Karta tytułowa była najwyraźniej wydarta, a strony w większości nie poprzecinane. Rzuciłem okiem na tekst. Tak, to było to – Popioły, tom drugi, z epizodem „w górach.. Nie musiałem go długo szukać: strony poprzecinane były tylko na tych rozdziałach, a dolne rogi w tym miejscu – aż lepkie od wielokrotnego kartkowania.
Ułożywszy sobie książkę pod ławką na udach, przybrawszy pozę głębokiego skupienia (czoło wsparte na prawej ręce; lewa służyła do przewracania kartek), rozpocząłem lekturę.
Tekst, który poddawałem badaniu, przeszedł moje najśmielsze wyobrażenia. Wiedziałem, że jest to kicz pełen „ochów” i „achów”, i byłem przygotowany na charakterystyczne dla niego śmieszności. Czegoś takiego jednak się nie spodziewałem. To było po prostu niewiarygodne – i to z kilku powodów. Po pierwsze, że Żeromski w ogóle to napisał, że mógł coś takiego napisać! Po drugie, że skoro już napisał, to nie zawahał się opublikować (i że też nikt go nie powstrzymał). Po trzecie, że był to fragment książki należącej do kanonu lektur szkolnych. I wreszcie, że to się podobało, że zaczytywano się w tym! I to dlaczego, i po co! By według tego wzoru – w tym stylu czy konwencji – przeżywać w wyobraźni romans z panią dyrektor!
Choć, z drugiej strony, może i nie było w tym nic dziwnego. Albowiem proza ta, pod grubym płaszczem karykaturalnie egzaltowanego stylu i podniosłego idealizmu kryła w sobie coś, co świeżo dojrzała młodzież, rozdygotana i znerwicowana przez nadczynność hormonów, bezbłędnie wychwytywała. Tym czymś była perwersja i – fascynacja perwersją. Żeromski niewątpliwie dawał tu upust jakimś swoim natręctwom, jakimś głęboko ukrytym tęsknotom czy obsesjom, i najbardziej uwznioślająca narracja nie była w stanie tego zataić. Był to klasyczny „rys ekshibicjonistycznego ekscesu”, jak to określił gdzieś pewien wybitny filozof.
Jednakże nade wszystko rzecz była przezabawna. Czytając te napuszone opisy „łąki-kochanki, mlekiem i miodem płynącej”, nienaturalne dialogi rojące się od wykrzyknień w rodzaju „Jakżeś jest mężny, silny i straszny!” i liryczne inwokacje o „wieczności, która dawno przeminęła”, z trudem powstrzymywałem się od śmiechu.
Aż nagle zaświtała mi pewna myśl. Ależ tak, zrobić kawał! Wybrać co komiczniejsze zdania i określenia, ułożyć z tego coś w rodzaju romantycznego poematu prozą i z kamienną twarzą przedstawić to na lekcji polskiego jako utwór odkrytego właśnie w jakichś niezwykłych okolicznościach poety – uznanego jednogłośnie przez filologów za geniusza dorównującego naszym narodowym wieszczom. Pomysł tak mi się spodobał, że bez reszty zawładnął mą wyobraźnią. Odtąd czytałem już tylko pod tym kątem: które wyrażenia, metafory i całe zdania wykorzystam w mojej mistyfikacji, jak będę je łączył, od czego zacznę i na czym zakończę.
Szał twórczy, który mnie ogarnął, do tego stopnia oderwał mnie od rzeczywistości, że nawet nie spostrzegłem, jak Żmija zaszła mnie od tyłu, stanęła nade mną i zaczęła patrzeć mi przez ramię. Podobnie jak bohater powieści, który obudził się z twardego snu, gdy był już związany, a zbójcy hulali w jaskini, z zagrożenia zdałem sobie sprawę dopiero w chwili, gdy jej koścista ręka, niczym zwinne odnóże gigantycznego raka, mignęła mi przed oczami i wydobyła książkę spod ławki.
– I cóż to tak czytamy na lekcji biologii? – zaczęła klasyczny w jej wydaniu seans wychowawczy. – Na pewno coś ciekawego, ale czy na temat? – Zerknęła na początek książki. – Strona tytułowa wydarta… kartki niepoprzecinane… Tylko tutaj pośrodku… aż brudne od użycia. Zobaczmy, może też nas zainteresuje? – I przeczytała na głos:
Tu na twoich piersiach był wilk, tu, gdzie tak bije serce! Aleś go zabił. O, panie mój! Straszna morda wilcza i białe kły były tu, obok gardła. Krzywe pazury wbijały się między żebra, a ślepia patrzyły w twe oczy. Jakżeś jest mężny, silny i straszny! Jakżeś niezwyciężony! Mocniejszy jesteś niż zima, niż lód, niż wicher! Mocniejszy jesteś niż wilk. Ty się nie boisz nikogo na ziemi. Ani ludzi, ani zwierząt! Jesteś straszny! Jesteś piękny! Drżę na samą myśl… Jestem twoją służebnicą… O, miły… Tam…
W klasie zapanowało rozprężenie. Było jasne, że w lekcji następuje dłuższa przerwa, urozmaicona w dodatku tak zwanymi „jajami” – w tym wypadku, spektaklem polegającym na chłostaniu ucznia szyderstwem i drwiną, co na ogół obfitowało w komiczne momenty.
– No, niezupełnie na temat – ciągnęła tymczasem Żmija. – Nie o wilku się dzisiaj uczymy.
Kątem oka spostrzegłem, jak kilka osób dyskretnie chowa do teczek swoje egzemplarze drugiego tomu Popiołów. A Żmija, zmieniwszy nieco ton, przystąpiła do zasadniczej pedagogicznej rozprawy:
– Więc oto co czyta na lekcji nasz dumny szekspirysta, chluba naszej szkoły, laureat zeszłorocznej „Złotej Maski”! Jakiś nędzny brukowiec, sentymentalne powieścidło dla pensjonarek, duby smalone dla ciemnoty.
Nie sposób było odmówić jej racji. W mojej sytuacji musiałem się jednak bronić.
– To są Popioły Żeromskiego – bąknąłem półgłosem, jakbym chciał ją ostrzec przed dalszą kompromitacją. – To jest w lekturze szkolnej.
Żmii zupełnie nie zbiło to z tropu:
– Popioły Żeromskiego! – powtórzyła z ironią. – Popioły Żeromskiego są w lekturze dla klasy dziesiątej, a nie jedenastej. Wyobraź sobie, że choć uczę przyrody, na tyle jednak znam program z polskiego. Trochę więc późno wziąłeś się do czytania. To raz. A dwa, że skoro już jesteś taki sumienny i pilny, że uzupełniasz zaległą lekturę w czasie przeznaczonym na naukę biologii, to może łaskawie nam wytłumaczysz, dlaczego kartki poprzecinane są tylko tutaj, pośrodku, a reszta jest nietknięta. O, proszę… – podniosła do góry książkę otwartą na wyszmalcowanych stronicach. – Tylko tutaj, na tych wzdychach i jękach…
Klasa buchnęła śmiechem, a mnie aż skręcało ze złości.
– To nie mój egzemplarz – palnąłem szukając ratunku, przez co jednak pogorszyłem tylko sytuację.
– Nie twój? – udała zdziwienie Żmija. – Czyj, powiedz, w takim razie.
– Nie wiem – burknąłem niegrzecznie. – Leżał.
– Leżał… – pokiwała głową z obłudnym zatroskaniem – więc wziąłeś i zacząłeś czytać ze środka…
– Tak mi się akurat otworzyło.
– Otworzyło ci się! – przyrodniczka nie ustępowała ani na krok. – Nie dość, że masz gust pensjonarki, to jeszcze jesteś załgany. Usiłujesz się wyprzeć swoich upodobań. Może mi jeszcze powiesz, że chciałeś tylko zobaczyć, co się podoba innym?…
Tak było! Dokładnie! Lecz jak miałem to udowodnić? Kto by mi uwierzył na słowo! Musiałem przyjąć inną linię obrony. Niby wyprowadzony z równowagi, warknąłem ostrzejszym tonem:
– To czego by właściwie pani profesor chciała? Żebym zaczął na lekcji przecinać kartki od początku? Po co te insynuacje!
Było to niezłe posunięcie. Ale właśnie dlatego jeszcze bardziej rozsierdziło Żmiję.
Читать дальше