(o posągach, które padły przed ludźmi na kolana:) rzecz ta nie wydaje mi się wiarygodną, ale może komuś innemu – tak…
Ten pierwszy w dziejach globalista natrząsa się i szydzi z ignorancji swoich współczesnych: Śmiać mi się chce, gdy widzę, jak wielu już narysowało mapę świata, a nikt rozumnie jej nie objaśnił. Bo kreślą oni Okeanos, jakoby on dookoła opływał ziemię, która jest zaokrąglona niby pod dłutem tokarskim, a Azję czynią równą co do wielkości Europie.]a więc w niewielu słowach podam wielkość każdej z obu części ziemi i jak każda z nich musi być nakreślona.
I po przedstawieniu Azji, Europy i Afryki kończy swój opis świata zdziwieniem: I nie mogę tylko odgadnąć, dlaczego ziemia, która przecież jest jedna, nosi trzy odmienne nazwy, pochodzące od imion kobiet…
Nim Rozszarpią Go Psy I Ptaki
W Etiopii, do której dotarłem drogą trochę okrężną – przez Ugandę, Tanzanię i Kenię – kierowca, z którym najczęściej jeździłem, nazywał się Negusi. Był drobny i szczupły. Na chudej, nabrzmiałej żyłami szyi opierała się nieproporcjonalnie duża, ale kształtna głowa. Zwracały uwagę jego wielkie, czarne oczy, przysłonięte świecącą powłoką, zdawałoby się – oczy rozmarzonej dziewczyny. Negusi był pedantycznie schludny – na każdym postoju starannie czyścił ubranie z kurzu szczoteczką, którą zawsze nosił przy sobie. Było to o tyle uzasadnione, że w kraju tym w porze suchej pełno wszędzie pyłu i piasku.
Moje podróże z Negusim, a przejechaliśmy razem w trudnych i ryzykownych warunkach tysiące kilometrów, potwierdziły mi raz jeszcze, jakim bogactwem języków jest postać drugiego człowieka. Trzeba tylko starać się je dostrzec i odczytać. Nastawieni na to, że inna osoba komunikuje nam coś tylko mówionym lub pisanym słowem, nie zastanawiamy się, że jest to tylko jeden ze sposobów przekazu, których w rzeczywistości
jest o wiele więcej. Bo przecież wszystko mówi: wyraz twarzy i oczu, gesty rąk i ruchy ciała, fale, które ono wysyła, ubiór i sposób, w jaki jest on noszony, i dziesiątki innych nadajników, przekaźników, wzmacniaczy i tłumików, które składają się na człowieka i jego – jak to określają Anglicy – chemię.
Technika, ograniczając międzyludzki kontakt do elektronicznego znaku, zuboża i tłumi ten różnorodny, pozasłowny język, jakim będąc w bezpośredniej bliskości, obok siebie, razem, komunikujemy się bezustannie, nawet nie mając tego świadomości. W dodatku ten język bezsłowny, język wyrazu twarzy i najdrobniejszych gestów, jest dużo bardziej szczery i prawdziwy niż ten mówiony czy pisany, bo trudniej w nim nałgać, ukryć fałsz i zakłamanie. Dlatego kultura chińska, aby człowiek mógł naprawdę ukryć swoje myśli, których ujawnienie mogło być niebezpieczne, wypracowała sztukę nieruchomej twarzy, nieprzeniknionej maski i pustego spojrzenia, bo dopiero wtedy, za tą zasłoną, mógł się ktoś rzeczywiście schować.
Negusi znał po angielsku tylko dwa słowa:
„problem"
i
„no problem".
Ale za ich pomocą porozumiewaliśmy się w najtrudniejszych sytuacjach. One to, plus ów bezsłowny język, jakim jest każdy człowiek, jeśli mu się uważnie przyglądać, jeśli go chłonąć, wystarczyły, abyśmy nie czuli się zagubieni i obcy i mogli razem podróżować.
A więc jesteśmy w górach Goba, gdzie zatrzymuje nas patrol wojskowy. Wojsko tu jest rozpuszczone, bezkarne, chciwe i często pijane. Naokoło skaliste góry, wymarła pustka, żywego ducha. Negusi wdaje się w negocjacje. Widzę, że coś tłumaczy, przykłada rękę do serca. Tamci też coś mówią, poprawiają automaty, nasuwają hełmy niżej na czoło, przez co wyglądają jeszcze groźniej. – Negusi – pytam – problem? Odpowiedź może być dwojaka. Może odpowiedzieć lekceważąco: „no problem!",
i zadowolony pojechać dalej. Ale może też powiedzieć poważnym, nawet wystraszonym głosem: „problem!", co oznacza, że muszę wyciągnąć dziesięć dolarów, które on da żołnierzom, aby pozwolili nam jechać dalej.
Raptem, nie wiadomo dlaczego, bo nic nie widać na drodze, a okolica jest bezludna i martwa, Negusi zaczyna być niespokojny, kręci się i rozgląda. – Negusi – pytam – problem.? No, odpowiada, rozgląda się dalej, widzę, że jest zdenerwowany. Atmosfera robi się w samochodzie napięta, jego lęk zaczyna mi się udzielać, nie wiadomo, co nas czeka. Tak mija godzina, ale naraz, za jakimś zakrętem, Negusi rozpręża się i zadowolony klepie kierownicę w rytm jakiejś amharskiej pieśni. – Negusi pytam – no problem? – No problem! – odpowiada uradowany. Później dowiaduję się w najbliższym miasteczku, że przejeżdżaliśmy odcinek drogi, na którym bandy często napadają, rabują, a nawet mogą zabić.
Ludzie nie znają tu wielkiego świata, nie znają Afryki, a nawet własnego kraju, ale w swojej małej ojczyźnie, na ziemi własnego plemienia, wiedzą o każdej ścieżce, o każdym drzewie i kamieniu. Takie miejsca nie mają dla nich tajemnic, ponieważ od dziecka poznawali je, często idąc po nocach w ciemnościach, dotykając rękoma stojących przy drodze głazów i drzew, wyczuwając bosymi nogami, którędy biegnie niewidoczna ścieżka.
Toteż z Negusim podróżuje się po ziemi Amharów, jakby to był jego zaścianek. Jest on przecież biedakiem, ale jakąś cząstką swojego serca odczuwa dumę z tej rozległej krainy, której granice tylko on potrafiłby zakreślić.
Chce mi się pić, więc Negusi zatrzymuje się przy jakimś strumyku i zachęca mnie, żebym zaczerpnął jego krystalicznej, chłodnej wody.
– No problem! – woła, widząc, że waham się, czy ta woda jest czysta, i zanurza w niej swoją wielką głowę.
Chcę potem przysiąść na wznoszących się niedaleko skałach, ale Negusi mi zabrania:
– Problem! – ostrzega i pokazuje zygzakowatym ruchem ręki, że mogą tam być węże.
Każda wyprawa w głąb Etiopii to oczywiście luksus. Dzień zwykły bowiem upływa na zbieraniu informacji, pisaniu depesz, wyprawach na pocztę, skąd dyżurny telegrafista wysyła je do biura PAP w Londynie (wypada to taniej, niż nadawać je bezpośrednio do Warszawy). Zbieranie informacji jest czasochłonne, trudne i niepewne – to łowy, które rzadko przynoszą zdobycz. Wychodzi tu tylko jedna gazeta, ma cztery strony i nazywa się „Ethiopian Herald" (kilka razy widziałem gdzieś na prowincji, jak przyjeżdża z Addis Abeby autobus i przywozi razem z pasażerami jeden egzemplarz gazety i jak ludzie zbierają się na rynku, a burmistrz albo miejscowy nauczyciel czyta na głos artykuły po amharsku czy też streszcza te pisane po angielsku. Wszyscy stoją zasłuchani, a nastrój jest niemal świąteczny: przywieźli gazetę ze stolicy!).
W Etiopii rządzi cesarz, nie ma partii politycznych, związków zawodowych ani parlamentarnej opozycji. Jest co prawda erytrejska partyzantka, ale daleko na północy, w niedostępnych górach. Jest też somalijski ruch oporu, ale też na niedostępnej pustym Ogaden. Prawda, że można by się dostać i tu, i tam, ale to wymaga miesięcy, a jestem jedynym polskim korespondentem na całą Afrykę, nie mogę nagle zamilknąć i zniknąć w odludziach kontynentu.
Skąd więc brać informacje? Koledzy z bogatych agencji -Reutersa, AP czy AFP – zatrudniają tłumaczy, ale ja nie mam na to pieniędzy. W dodatku u każdego z nich w biurze stoi potężne radio. To amerykański zenith, transoceanic, z którego można usłyszeć cały świat. Ale kosztuje on majątek, mogę więc o nim tylko pomarzyć. Pozostaje tedy chodzić, pytać, słuchać i ciułać, ścibić, nizać informacje, opinie i historie. Nie narzekam, bo dzięki temu poznaję dużo ludzi i dowiaduję się rzeczy, których nie ma w prasie i w radiu.
Читать дальше