Nikt.
One nie dadzą się ułożyć.
Kiedy czyta się u Herodota te ciągnące się stronicami spisy plemion i ich obyczajów, widać, że sąsiedzi dobierają się na zasadzie przeciwieństw. Stąd tyle między nimi wrogości, tyle walk. W szpitaliku doktora Ranke jest podobnie. Ponieważ przy łóżku chorego dzień i noc przebywa cała rodzina, poszczególne klany i plemiona zajmują odrębne pokoje. Chodzi o to, aby każdy czuł się juk u siebie w domu i żeby jedni na drugich nie rzucali czarów.
Dyskretnie próbuję ustalić różnice między nimi. Chodzę po szpitaliku, zaglądam do pokojów, co nie jest trudne, bo w tym wilgotnym i gorącym klimacie wszystko jest pootwierane na prze-strzał. Ale ludzie wyglądają podobnie, są biedni i apatyczni, tylko jeśli przysłuchać się dobrze, można zauważyć, że mówią różnymi językami. Jeżeli się do nich uśmiechnąć – odpowiedzą, ale będzie to uśmiech, który musiał długo przebijać się na powierzchnię twarzy i który pozostanie na niej tylko przez moment.
Ponieważ nadarzyła się okazja – wyjeżdżam z Lisali. Okazja! Tak się tu teraz podróżuje. Nagle na pustej przez cale dni drodze pojawia się samochód. Na jego widok serce bije nam mocniej. Kiedy się zbliży, zatrzymujemy go. – Bonjour, monsieur -mówimy przymilnie do kierowcy – avez-vous une place, s'il vous plait? – pytamy z nadzieją. Oczywiście że nie ma – samochód jest zawsze pełny. Ale wszyscy, już i tak ściśnięci, odruchowo, bez namowy czy nalegań ścieśniają się jeszcze bardziej i jakoś tam, w pozycji najbardziej karkołomnej – jedziemy. Dopiero teraz, kiedy samochód jest już znowu w drodze, zaczynamy przepytywać najbliżej siedzących, czy aby wiedzą, dokąd to jedzie-my. Na to pytanie nie ma właściwie wyraźnej odpowiedzi, bo tak na dobrą sprawę nikt nie wie, dokąd jedziemy. Jedziemy tam, dokąd da się dojechać!
Szybko odnosimy wrażenie, że wszyscy chcieliby dojechać jak najdalej. Wojna zaskoczyła ludzi w najbardziej odległych zakątkach Konga – tego ogromnego i pozbawionego komunikacji kraju – więc teraz ci, którzy byli daleko, szukając pracy lub odwiedzając rodziny, chcieliby wrócić do siebie, a nie mają jak. Jedynym sposobem jest jechać okazjami mniej więcej w tym kierunku świata, w którym jest nasz dom, jechać – ot i wszystko.
Dużo spotyka się teraz takich, co są już w drodze całe tygodnie i miesiące. Nie mają map, a jeżeli przypadkiem zobaczą jakąś mapę, wątpliwe, żeby znaleźli na niej nazwę wsi czy miasteczka, do którego chcą wrócić. Zresztą po co im mapa -w większości nie potrafią czytać. Zdumiewające wśród tych zbłąkanych wędrowców jest ich apatyczne przyzwolenie na wszystko, co ich spotka w drodze. Jest okazja, żeby jechać – jadą. Nie ma – siadają na przydrożnym kamieniu i czekają. Najbardziej interesowali mnie ci, którzy straciwszy orientację w kierunkach i nie mogąc z niczym skojarzyć napotykanych nazw, wędrowali w stronę przeciwną niż ta, gdzie byt ich dom, ale właściwie w jaki sposób mieli się dowiedzieć, którędy powinni podążać? W miejscu, w którym byli w tym momencie, nazwa ich rodzinnej wsi nikomu nic nie mówiła.
W takim zabłąkaniu i zagubieniu najlepiej trzymać się razem, być w większej, plemiennej grupie. Oczywiście, nie można wówczas liczyć na okazję samochodową. Trzeba iść dniami i tygodniami – iść. Wędrujące klany i plemiona można tu często spotkać. Czasem jest to długa, rozciągnięta kolumna. Na głowach niosą cały dobytek – w tobołkach, miednicach i wiadrach. Ręce są zawsze wolne, konieczne do utrzymania równowagi, potrzebne, żeby odpędzać muchy i moskity, ocierać pot z twarzy.
Można przystanąć na skraju drogi i zacząć z nimi rozmowę. Odpowiadają chętnie, jeżeli znają odpowiedź. Zapytani – dokąd idą? – mówią – do Kindu, do Kongolo, do Lusambo. Zapytani – gdzie to jest? - są zakłopotani, bo jak określić obcemu, gdzie jest Kindu, ale czasem niektórzy pokazują ręką kierunek – na południe. Zapytani, czy to daleko, są zakłopotani jeszcze bardziej, bo tak naprawdę – nie wiedzą. Zapytani – kim są? -mówią, że nazywają się – Yeke, albo – Tabwa, albo – Lunda. Czy jest ich dużo? Tego znowu nie wiedzą. Jeżeli spytać młodych, powiedzą, żeby spytać starszych. Jeżeli spytać starszych, zaczną się spierać między sobą.
Z mapy, którą mam ze sobą (Afrique. Carte Generale, wydana w Bernie przez firmę Kummerly amp; Frey, bez daty), wynika, że jestem gdzieś między Stanleyville a Irunu, to znaczy, że próbuję dostać się do jeszcze spokojnej wtedy Ugandy, do Kampali, gdzie mógłbym połączyć się z Londynem i za jego pośrednictwem zacząć przesyłać informacje do Warszawy. Albowiem w naszym zawodzie przyjemność podróżowania i fascynacja tym, co się widzi, musi ustępować miejsca rzeczy głównej – więzi z centralą i przesyłaniu jej bieżących, ważnych informacji. Po to jesteśmy wysyłani w świat i żadne usprawiedliwienia nie są brane pod uwagę. Więc jeśli dostanę się do Kampali, to, planuję, będę mógł następnie pojechać do Nairobi, potem do Dar es-Salaam i Lusaki, stamtąd do Brazzavilte, do Bangui, Fort Lamy i dalej. Plany, zamiary, marzenia kreślone palcem po mapie, kiedy siedzi się na przestronnej werandzie opuszczonej przez Belga, właściciela nieczynnego teraz tartaku, uroczej, tonącej w bugenwillach, szałwiach i pnączach geranii willi. Stojące wokół willi dzieci z uwagą i w milczeniu przyglądają się białemu człowiekowi. Dziwne rzeczy dzieją się na świecie – niedawno starsi mówili, że biali już sobie poszli, a tu okazuje się, że są znowu.
Podróż afrykańska trwa i trwa, po jakimś czasie miejsca i daty zaczynają się plątać, tyle tu bowiem wszystkiego, kontynent kłębi się i pęcznieje od wydarzeń, jeżdżę i piszę, mam poczucie, że wokół dzieją się rzeczy ważne i niepowtarzalne i że warto temu wszystkiemu dać, choćby chwilowe, świadectwo.
Mimo to jednak, jeśli tylko starcza mi sił, staram się w chwilach wolnych czytać. Więc napisane jeszcze w 1901 roku przez przenikliwą w obserwacji a dzielną w podróżowaniu Angielkę
Mary Kingsley West African Studies, wydaną w 1945 roku mądrą Bantu Philosophy księdza Placide Tempelsa czy francuskiego antropologa Georges'a Balandiera głęboką, refleksyjną Afrique ambigue (Paris 1957). No i poza tym, oczywiście, Herodota.
W tym okresie jednak porzuciłem na moment śledzenie losów ludzi i wojen, o których pisał, a zająłem się jego warsztatem. Jak pracuje, co go ciekawi, jak zwraca się do ludzi, o co ich pyta, jak słucha tego, co do niego mówią? Było to dla mnie ważne, ponieważ w tym czasie starałem się poznać sztukę pisania reportaży, a Herodot wydał mi się pomocnym i wartościowym mistrzem. Herodot a ludzie, z którymi się spotyka, to było dla mnie intrygujące, jako że to, o czym piszemy w reportażach, pochodzi od ludzi, i relacja ja-on, ja-inni, jej jakość i tempera-tura, będzie później wpływać na wartość tekstu. Od ludzi zależymy i reportaż jest może najbardziej zbiorowo tworzonym gatunkiem pisarskim.
Tymczasem czytając książki o Herodocie, zauważyłem, że ich autorzy badają wyłącznie sam tekst naszego Greka, jego ścisłość i solidność, a nie zwracają uwagi na to, jak zbierał on do niego surowiec i jak później tkał swój przebogaty i gigantyczny arras. A ta właśnie strona wydawała mi się warta zbadania.
A było też i coś więcej. Bo w miarę jak płynął czas i coraz to wracałem do Dziejów , zacząłem odczuwać coś w rodzaju serdeczności, nawet przyjaźni z Herodotem. Trudno było mi się obyć nie tyle nawet bez książki, ile bez osoby jej autora. Skomplikowane uczucie, którego nie umiałbym dokładnie opisać. Bo było to zbliżenie z człowiekiem, którego nie znamy osobiście, ale który ujmuje nas i pociąga takim stosunkiem do innych, takim sposobem bycia, że gdziekolwiek pojawi się jego osoba, od razu staje się ona zalążkiem, zaczynem międzyludzkiej wspólnoty, tworzy ją i spaja.
Читать дальше