Scena 10 – w miejscu, do którego dotarł Histiajos, przebywał akurat Pers Harpagos, dowódca niemałego wojska, który napadł na lądującego Histiajosa, wziął go do niewoli i wytracił większą część jego żołnierzy. Nim się to stało, Histiajos po wyjściu na brzeg próbował jeszcze uciekać: gdy jakiś Pers doganiał go uciekającego, chwytał i właśnie miał go przebić mieczem, ten wołał po persku, że jest Histiajosem z Miłetu.
Scena 11 – Histiajosa przywożą do Sardes. Tu Artarrenes i Harpagos każą go na oczach miasta wbić na pal (cóż za potworny ból!). Obcinają mu głowę, którą polecają zabalsamować i odnieść królowi Dariuszowi do Suzy (do Suzy! Po trzech miesiącach drogi, jak musiała ta głowa, nawet zabalsamowana, wyglądać!).
Scena 12 – Dariusz dowiaduje się o wszystkim i gani Arta-frenesa i Harpagosa, że nie przystali mu żywego Histiajosa. Poleca teraz umyć otrzymany szczątek, odpowiednio go przybrać i pochować z honorami.
Chce przynajmniej w ten sposób oddać hołd głowie, w jakiej kilka lat temu, przy moście nad Dunajem, zrodziła się myśl, która ocaliła Persję i Azję, a jemu, Dariuszowi – królestwo i życie.
Wtedy, w Kongu, historie opisywane przez Herodota tak mnie wciągały, że chwilami bardziej przeżywałem grozę narastającej wojny między Grekami i Persami niż tej aktualnej, kongijskiej, na której byłem korespondentem. Ale, oczywiście, kraj Jądra ciemności też dawał mi się we znaki. Zarówno przez wybuchające to tu, to tam strzelaniny, groźby aresztu, pobicia i śmierci, jak i przez panujący wszędzie męczący klimat niepewności, niejasności i nieprzewidywalności. Bowiem wszystko najgorsze było tu możliwe w każdej chwili i w każdym miejscu. Nie istniała żadna władza, żadne siły porządku. System kolonialny rozpadł się, belgijscy administratorzy uciekli do Europy, a na to miejsce pojawiła się jakaś mroczna, oszalała siła, najczęściej przybierająca postać pijanych kongijskich żandarmów.
Można się było przekonać, jak groźna staje się pozbawiona hierarchii i porządku wolność – czy raczej wyzwolona od etyki i ładu anarchia. W takiej bowiem sytuacji natychmiast, od początku, biorą górę siły agresywnego zła, wszelka nikczemność, zbydlęcenie i bestialstwo. Tak było i w Kongu, którym wtedy zawładnęli żandarmi. Spotkanie z każdym z nich mogło być groźnym doświadczeniem. Oto idę uliczką w małym miasteczku – Lisali.
Słońce, pusto i cicho.
Z naprzeciwka zbliżają się dwaj żandarmi. Zamieram, ale ucieczka nie ma sensu – bo niby dokąd uciekać, a po drugie -panuje straszliwy upał, ledwie wlokę się noga za nogą. Żandarmi ubrani są w polowe mundury, mają na głowach głębokie hełmy, które zasłaniają im połowę twarzy, i są uzbrojeni po zęby, każdy z nich ma automat, granaty, nóż, rakietnice, pałkę, niezbędnik -cały przenośny arsenał. Po co im tego tyle, myślę, bo jeszcze ich potężne sylwetki oplatają jakieś pasy i podpinki, do których przyszyte są girlandy kółek, zapinek, haczyków i klamer.
Ubrani w spodenki i koszulki, może byliby miłymi chłopcami, którzy kłanialiby się grzecznie i zapytani, uprzejmie pokazywaliby drogę. Ale mundur i uzbrojenie zmieniały im naturę, charakter i postawę, a także spełniały jeszcze jedną funkcję -utrudniały, czy wręcz uniemożliwiały zwykły ludzki kontakt. Teraz naprzeciw mnie nie szli normalni, przygodni ludzie, ale jakieś twory odczłowieczone, jacyś kosmici. Nowi Marsjanie.
Zbliżali się, a ja oblewałem się potem, miałem nogi ołowiane, coraz cięższe. Cała sprawa polegała na tym, że oni wiedzieli to samo co ja: od ich wyroku nie było żadnej instancji odwoławczej. Żadnej władzy wyższej, żadnego trybunału. Jeżeli zbiją – zbiją, jeżeli zabiją – zabiją. Są to jedyne momenty, w których czuję prawdziwą samotność: kiedy jest się samemu wobec bezkarnej przemocy. Świat pustoszeje, milknie, wyludnia się i znika.
W dodatku w tej scenie na uliczce małego kongijskiego miasteczka biorą udział nie tylko dwaj żandarmi i reporter. Uczestniczy w niej również kawał historii świata, która już dawno, wieki temu, postawiła nas przeciw sobie. Bowiem stoją tu między nami pokolenia handlarzy niewolników, stoją siepacze króla Leopolda, którzy dziadkom tych żandarmów obcinali ręce i uszy, stoją z batami dozorcy plantacji bawełny i cukru. Pamięć o tych udrękach była przekazywana latami w opowieściach plemiennych, na jakich wychowywali się ci, na których natknąłem się teraz na ulicy; w legendach kończących się obietnicą nadejścia dnia zemsty. I oto właśnie dziś jest ten dzień, a oni i ja wiemy o tym.
Co będzie? Już jesteśmy blisko, coraz bliżej.
W końcu zatrzymują się.
Ja też staję. I wtedy spod tej góry rynsztunku i żelastwa wydobywa się glos, którego nie zapomnę, bo jego tonacja jest pokorna, jest nawet proszalna:
– Monsieur, avez vous un cigarette, s'il vous plait?
Trzeba było zobaczyć gorliwość i pośpiech, uprzejmość, a nawet usłużność, z jaką sięgam do kieszeni po paczkę papierosów, ostatnią, jaką mam, ale to nieważne, nieważne, bierzcie, moi drodzy, wszystkie, siadajcie i palcie całą paczkę, od razu i do końca!
Doktor Otto Ranke jest zadowolony, że tak mi się udało. Te spotkania często kończą się bardzo źle. Żandarmi potrafią związać, zbić i skopać. A iluż ludzi już zabili! Biali i czarni przychodzą do niego albo są tak skatowani, że musi sam ich przynieść. Nie oszczędzają żadnej rasy, swoich też masakrują, nawet częściej niż Europejczyków. To okupanci własnego kraju, typy nieznające umiaru ni granic. – Jeżeli mnie nie ruszają -mówi doktor – to dlatego, że jestem im potrzebny. Kiedy są pijani, a nie mają pod ręką żadnego cywila, żeby się wyładować, biją się między sobą i potem przywożą ich tutaj, żeby im zszywać głowy i nastawiać kości. Dostojewski, przypomina sobie Ranke, opisywał zjawisko niepotrzebnego okrucieństwa. Ci żandarmi, mówi teraz, mają tę właśnie cechę, są dla innych okrutni bez żadnego powodu i potrzeby.
Doktor Ranke jest Austriakiem i mieszka w Lisali od końca drugiej wojny. Drobny, kruchy, ale mimo zbliżającej się osiemdziesiątki żwawy i niestrudzony. Swoje zdrowie, twierdzi, za-
wdzięcza temu, że codziennie rano, kiedy słońce jest jeszcze przyjazne, wychodzi na zazielenione i ukwiecone podwórze, siada na stołku, a służący myje mu gąbką i szczotką plecy tak gruntownie, że doktor aż pojękuje trochę z bólu, ale także i z zadowolenia. Te jęki, prychania i śmiech uradowanych dzieci, z tej okazji gromadzących się wokół nacieranego doktora, budzą mnie, bo obok są okna mojego pokoiku.
Doktor ma prywatny szpitalik – pomalowany białą farbą barak stojący blisko willi, w której mieszka. Nie uciekł razem z Belgami, bo, mówi, jest już stary i nie ma nigdzie żadnej rodziny. A tu jest znany i ma nadzieję, że miejscowi go obronią. Wziął mnie do siebie, jak mówi, na przechowanie. Jako korespondent nie mam co robić, bo łączność z krajem nie istnieje. Na miejscu nie wychodzi żadna gazeta, nie pracuje żadna radiostacja i nie ma żadnej władzy. Próbuję wydostać się stąd – ale jak? Najbliższe lotnisko – w Stanleyville – zamknięte, drogi (jest pora deszczowa) przemienione w bagniska, statek po rzece Kongo od dawna nie kursuje. Na co liczę – nie wiem. Trochę na szczęście, więcej – na ludzi, którzy są wokół, a najwięcej na to, że świat zmieni się na lepsze. To oczywiście abstrakcja, ale w coś wierzyć muszę. W każdym razie chodzę podminowany, ponoszą mnie nerwy. Ogarnia mnie wściekłość i bezradność – częste stany w naszej pracy, w której próżne, beznadziejne czekanie na łączność z krajem i ze światem pochłania niekiedy najwięcej czasu.
Читать дальше