Ciepły ocean. Pływanie w kostiumie miałoby tyle sensu, co kąpiel w wannie bez zdejmowania majtek. Mam na sobie obcisłe body i plastikowe rajtuzy. Niedaleko mnie zanurzona w głębinie kobieta. Przegania pluskającego się chłopaka. Już nie wstydzę się rozebrać. Z ulgą ściągam rajtuzy, kostium i płynę. Rozgrzana woda opływa mi uda. Wycieram ją na jawie. Budzę się w mokrym łóżku.
Pietuszka! Wody odeszły! ł Trzecia nad ranem. Pakuję torbę do szpitala. Pietuszka dzwoni do najbliższego – są miejsca, zapraszają. Radzą wziąć taksówkę, szpital zapłaci. Ojciec za kierownicą „w takim stanie” to niebezpieczeństwo drogowe. Jedziemy jednak własnym wozem, niedaleko, pół godziny.
Ze szpitalnego parkingu na porodówkę przechodzimy przez dziurę w płocie. Po oddziale położniczym kręcą się dwaj tatusiowie, popijając nerwowo kawę. Cisza, spokój. Pielęgniarka podłącza mnie w laboratorium do maszyn. Przychodzi położna, przegląda wykres: był jeden skurcz, wcale go nie czułam. Pola się wierci. Zaraz pojawia się lekarz, ochlapuję go tryskającymi wodami. Ten sam, który dziewięć miesięcy temu rzekł: Kurwa, nie rak, i odesłał zdrową do domu. Mówił prawdę, więc mam do niego zaufanie.
– Pierwsza faza porodu, nie ma co siedzieć w szpitalu, poczekaj na regularne skurcze.
Jest piąta rano, między nocą a dniem. Zupełny brak realności i bólu. Poród? Czy to się przytrafia właśnie mnie? Wzięto próbki wód, dano nam kartkę z instrukcją, co i kiedy: nie kąpać się, nie kochać. Mierzyć temperaturę, jeżeli przekroczy 37,5, do szpitala. Obserwować kolor i zapach wód płodowych, gdyby coś podejrzanego, natychmiast dzwonić. Jeśli bóle nie pojawią się do niedzieli, wtedy przyjechać:
– Welkomen o ósmej rano w Wielkanoc.
Na drodze Pietuszka musi ostro przyhamować. Spomiędzy domów wyskakuje w las sarenka, jakby spieszyła się do pracy na siódmą.
Z pieluchą na ciągle wyciekające wody zasypiam. O pierwszej mają przyjść ludzie kupujący mieszkanie, chcą pomierzyć wnęki i tak dalej.
Żadnych bolesnych skurczy, chyba że z głodu. Próbuję czytać, nie mogę się jednak skupić. Słucham muzyki. Odlatuję od siebie. Nie dociera do mnie – poród, wrócę z Połą… Kołyszę się do kreolskich piosenek. Rozumiem piąte przez dziesiąte, znajome słowa zagłuszane rytmem oceanu.
„Zobaczysz, to najpiękniejszy dzień w życiu” – przekonywała Marysia. Czekam.
Nowy kwiat na pelargonii. Zakwita dzisiaj. Wzrusza mnie jej solidarność (synchroniczność?). Gdyby to była róża, kamelia, dałabym tak na drugie Poli. Ale Pola Pelargonia?
Kwiatuszki, słupki, pręciki, sarenki. Musi zaboleć, żebym wróciła do rzeczywistości. Na razie spokój. Dzwonię do Łodzi. Mama z Siostrą przerażone:
– Po odejściu wód odesłali cię do domu?!
Leżę w sypialni, pozdrawiając młodą parę zwiedzającą nasz dom. Czuję się samicą, z której zaraz się wyroi. On dwudziestoletni, krótko ostrzyżony, trochę przygłupi, a może dziecinny. Ona – energiczna Azjatka. Mieszkają w willi u rodziców chłopaka, z widokiem na to samo jezioro co my. Szwendają się nam po domu, zaglądają do szafek. Może przepłoszyć ich jękiem?
Wreszcie, po dziewiętnastu godzinach, pierwszy ból. Delikatny. Rozchodzi się po plecach. Biorę zegarek. Mierzę długość i odległość skurczy, jakbym miała nanieść je na mapę, która pokaże mi drogę bez odwrotu, do coraz większego przerażenia.
– Piotr!!! – wyję. Nie jestem w stanie już niczego mierzyć.
– Oddychaj, kiedy przychodzi skurcz – przejmuje zegarek. – O, tak – wciąga powietrze.
Oddychać. Szkoły rodzenia. Mądre porady. Kiedy nadchodzi skurcz, są tak samo przydatne, jak kurs manikiuru dla kogoś przed amputacją ręki.
– Co ile?
– Jeszcze nie to, co dziesięć minut i nieregularne.
Jestem nadziana na szpikulec bólu, posuwający się z każdym skurczem głębiej. Przebijającym macicę, rozszarpującym całe ciało.
– Jedźmy do szpitala, już nie mogę.
W samochodzie bóle łagodnieją.
Lekarz sprawdza szyjkę macicy. Żadnego rozwarcia. Skurcze są rzadkie. Odsyłają nas znowu, na drogę dają silne środki nasenne i… paracetamol. Czyja mam okres?!!!
Przed domem prawie zderzenie z sarniakiem, wyskoczył spod garażu.
Siódma rano. Przysypiam i budzę się za każdym razem od własnego krzyku. Piotr mówi, że zasnęłam na pół godziny. Trudno mi uwierzyć, może za głośno śniłam.
Wstaję, jest dziesiąta. Nie obchodzi mnie, co ile mam skurcze i czy nadaję się do porodu.
– Piotr, jedziemy – trzeci raz ładujemy walizkę do wozu. Nie płaczę, za bardzo boli. Czy ludzie umierając szlochają? Mają na to siłę? Już nie wiem, skąd dopada uderzenie. Z zewnątrz czy od środka. Kamienuje mnie, nie mogę się ruszyć, napięta, stwardniała od tego bezsensownego miażdżenia. Oszołomiona nasennymi lekami rozdzielam się na dwie części. Zamgloną głowę i ciążące bólem ciało. Nic nie łączy jednego z drugim. Pustka, w którą wdziera się rytmicznie śmiertelny skurcz albo majaki, spływające ze znarkotyzowanego łba.
– Co ja zrobiłam?! – chcę odepchnąć brzuch.
– Wszystko w porządku, uspokój się, mamy dziecko, zaraz urodzisz, nic złego nie zrobiłaś, dziecko.
– Nie wsiądę do samochodu, nie mogę, za bardzo boli.
Piotr czeka na krótką przerwę między skurczami i pomaga mi wyjść z domu. Dlaczego ten ból jest tak bezsensowny? Nie oddycham, wrzeszczę:
– Nie chcę! Nie chcę! Dlaczego? Ja nie rodzę, umieram.
Do porodówki wchodzę na czworakach. Dwie położne zdejmują ze mnie ubranie, zakładają szpitalne. Skomlę o morfinę, o zastrzyk w kręgosłup. Podają mi maskę z gazem rozweselającym. Kilka oddechów i tratujący ból staje się lekki, odlatuje, zostawiając z głupawym uśmiechem ulgi.
Bzdurne opowieści o cierpieniu, którego się później nie pamięta, wspaniałych chwilach rodzenia. Nie myślę o dziecku, myślę tylko, jak uciec przed kolejnym ciosem. Ból powoli wraca. Każą mi się wygiąć, wkłuwają znieczulenie w plecy, ręka pod kroplówkę. Igła wbita w kręgosłup jest łaskotką w porównaniu z siłą skurczy. Nie wierzę, że to już koniec męki, proszę na wszelki wypadek jeszcze o maskę. Przypomina mi się troska podręczników rodzenia: „Czy naprawdę chcesz rodzić z przewodem w kręgosłupie, kroplówką i cewnikiem?” Taaak! Chcę! Chcę natychmiast cesarskie. Stracić świadomość, bo nie ma w niej miejsca na nic oprócz skowytu. Poród karą za grzechy? Poród i śmierć, po co rozdzielać, są tą samą karą za ten sam grzech. Ile to już trwa? Dwanaście godzin, od północy z piątku na sobotę, nie, osiemnaście godzin.
– Trzy centymetry rozwarcia – położna wyjmuje ze mnie rękę, pokazuje palcami niewielką szczelinę. – Czekamy na dziesięć centymetrów.
Zaćpałam się gazem, ulgą, że nie boli. Rozglądam się po sali. Monitory broczące tasiemkami papieru z zapisem moich znieczulonych drgawek i pulsu Poli. Pietuszka siedzi obok, blady ze zmęczenia i nerwów. Jestem na gazowym haju, bredzę ze szczęścia. Położna pozwala nam na spacer. Pcham kroplówkę, zostawiam, zapominając, ciągnie się za mną na smyczy rurek. Zwiedzamy porodówkę. Z dziesięć pustych pokoi. Jesteśmy sami. Szykujemy sobie w kuchni herbatę, Piotr dostaje obiad. Powoli, dostojnie, pod rękę wracamy do naszej sali. Gdyby nie dekoracje, można by powiedzieć: świąteczny, wielkanocny spacer. Nagle nie mam nóg, upadam. Piotr pomaga mi wstać i kładzie delikatnie na łóżko.
– Pięć centymetrów – położna podłącza kroplówkę na przyspieszenie skurczów.
Читать дальше