– Zabrać mnie chciał w krainę niepowtarzalnych uniesień.
– A to świnia! – Budzyński ruszył w drogę powrotną. – Ale co się dziwić: zootechnik. Kto z kim przestaje, takim się staje…
Ania wiedziała już, co dziś zapisze w swoim pamiętniku: „Och, Zeniu, Zeniu, jeśli ty umiesz tak kochać jak bić, to będą o nas w gazetach pisali i w takich książkach jak „Trędowata”…”
Witia Pawlak zastygł na kuchennej ławie, z jedną nogą zanurzoną w misce z wodą i spojrzeniem wbitym w ekran telewizora. Wyraźnie przejął się dramatem dziewczyny, której zgnębione oblicze wypełniało cały ekran „jowisza”. Jej oczy wypełnione były łzami.
Miała na imię Blanka, bo tak zwracał się do niej autor reportażu o naiwnych ofiarach oszusta matrymonialnego. Poprawiała co chwila opadającą na czoło falę włosów, jakby i w sytuacji klęski pamiętała o tym, by wyglądać pociągająco. Przedstawiając swoją tragedię, starała się mówić zdaniami, które miały świadczyć o jej wyrobieniu towarzyskim i społecznym: „Poznałam go w klubo-kawiarni jako fachowca na delegacji. Przedstawił się jako naukowiec, magister z dyplomem Uniwersytetu z Wrocławia. Miał tam być bynajmniej asystentem. W tydzień później przybył do moich rodziców w celu jak najbardziej osobistego zapoznania. Kwiaty miał dla mnie, dla mamy jak najbardziej czekoladki, butelkę dla tatusia…”
Reporter przerwał jej pytaniem, czy już na wstępie uwodziciel wyciągnął od niej pieniądze. Dziewczyna odsunęła z czoła pukiel włosów, starając się zrobić to z największym wdziękiem: „Zenobiusz bynajmniej nic na chama. Pełna kultura, Francja-elegancja. Jak mnie zaprosił na dansing, to się upił nie wódką bynajmniej, lecz winem importowanym. Depesze wysyłał o miłości, że kocha aż po grób, razem chodziliśmy wybierać meble do naszego ewentualnie przyszłego gniazdka. Zenobiusz miał dostać we Wrocławiu kawalerkę i na to pożyczył ode mnie 18 tysięcy. Dałam mu wszystko, co miałam” – jakby wyczuła, że to zdanie może być opacznie zrozumiane, dorzuciła odymając usta: – „Mam na myśli jak najbardziej oszczędności w PKO…”
Przypomnienie poniesionej straty tak wstrząsnęło uwiedzioną, że z głuchym szlochem odwróciła głowę. Witii dwie rzeczy wydały się w tej całej sprawie znajome: pierwsza – to była mina bohaterki reportażu, jakże podobna do wyrazu twarzy Ani, gdy ta wróciła z Wrocławia. Druga – to imię uwodziciela. Nie bacząc, że zostawia mokre ślady, wyjął bosą nogę z miednicy i ciągnąc za sobą drugą, wciąż tkwiącą w wyłożonym gazetą gumiaku, stanął we drzwiach.
– Panno Blanko, tak łatwo zawierzyła pani nieznajomemu mężczyźnie? – drążył reporter, powodując kolejne odęcie ust swojej rozmówczyni. Ten jej grymas miał zapewne dać do zrozumienia widzom, że nie mają do czynienia z prowincjonalną gęsią: „Ja bynajmniej nie jestem taka głupia. Jak dawałam pieniądze, to zrobiłam taką małą niedygresję, że chcę wiedzieć, czy bynajmniej nie jest już żonaty. A on mnie poparł jak najbardziej i powiedział: „Miłość – miłością, ale sprawdź mój dowód, żebyś wiedziała, w czyje ręce oddałaś swój dziewiczy los”.
– Dziewiczy? – wyrwało się reporterowi, jakby nie dowierzał temu, co usłyszał. Ale wedle uwiedzionej tak właśnie oszust powiedział: „dziewiczy”. Bo on umiał bynajmniej przejrzeć kobietę na wylot. I takiemu miała nie wierzyć? Pamięta każdą rubrykę jego dowodu: imię Zenon…
Nie odrywając oczu od ekranu, Witia wrzasnął na całe gardło: „Jaaadźkaaa!”
W tej chwili uwiedziona, która tak bardzo przypominała mu jego córkę, podawała kolejne dane swego uwodziciela: „Sierota, kawaler, urodzony 11 października 1958.
Razem z nim byłam w Urzędzie Stanu Cywilnego, żeby termin na ślub zaklepać, ale powiedział, że będę mu musiała pożyczyć trochę pieniążków na garnitur ślubny, bo wpłacił wszystko na mieszkanie, a właśnie zmienia posadę”.
– Jaadźkaaa!! – przez otwarte okno kuchni rozległ się natarczywy krzyk Witii. Jadźka, która zbierała właśnie pod drewutnią szczapy na podpałkę, wypuściła wszystko ze zdrętwiałych dłoni. Ten krzyk zapowiadał wszystko co najgorsze. Coś nieodwołalnego.
Wpadła do kuchni. Zobaczyła przewróconą miednicę i rozlaną wodę z mydlinami.
– Pali się?!
– Gorzej! – Witia patrzył w ekran jak zahipnotyzowany. Jadźka wcisnęła się między niego i framugę drzwi do pokoju. Zobaczyła zalaną łzami twarz dziewczyny, której los miał być ostrzeżeniem dla wszystkich jeszcze dotąd nie uwiedzionych. Otwartymi ustami chwytała rozpaczliwie powietrze, jak wyrzucony z wody karp. Może nie była w stanie przełknąć własnych słów? „Mówił, że jak ślub to po grób. I ja jemu kupiłam ten weselny garnitur, a sobie bynajmniej sukienkę, taką śliczną, amerykańską…”
– Do ślubu, który się nie odbył, prawda panno Blanko?
Reporter zbliżył do jej ust mikrofon, jakby chciał na niego nabić nieszczęsną ofiarę oszusta. Panna Blanka ukryła twarz w dłoniach, ale nie mogła powstrzymać słów: „I co ja teraz zrobię? Co o mnie sobie ludzie w mojej wsi pomyślą?”
– Widziała panią cała Polska jako ostrzeżenie przed grasującym uwodzicielem – stwierdził reporter takim głosem, jakby cieszył się z przypadku panny Blanki, który być może dla niej jest nieco kłopotliwy, lecz za to innym pozwoli uniknąć jej losu.
– Nic, tylko on! – gorączkował się Witia, wciągając z powrotem gumiaka na bosą stopę. – Imię to samo…
– A nazwisko?
Nazwiska Witia nie dosłyszał, bo wówczas właśnie gorączkowo przywoływał Jadźkę, tknięty olśnieniem, że uwodziciel Blanki jest tym samym człowiekiem, który ogłupił ich córkę: imię Zenobiusz, podaje się za fachowca, jest sierotą, wiek się zgadza, garnituru nie ma jak tamten…
– Wreszcie jakiś pożytek z tej telewizji – stwierdził Witia, wyłączając aparat.
– Trzeba lecieć do ojców! – zdecydowała bez namysłu Jadźka.
– Po co? Żeby nas siekierą powitali?!
– Anię trzeba ratować!
– Od tego jest milicja!
– A jak już za późno? – łamiącym się głosem spytała Jadźka. – Może ona już uwiedziona, jak tamta?
– To zatłukę jak psa!
– Jego?! Taż on silniejszy od ciebie!
– Anię!
– Z ciebie raptus jak każdy Pawlak – Jadźka przeszyła męża takim wzrokiem, jakim obdarzyła Kaźmierza Pawlaka, gdy zza barykady bramy zapewnił ich, że sam zadba o przyszłość i szczęście Ani. – Kaźmierza krew!
– To widać w Ani twoja płynie – odciął się natychmiast Witia, odruchowo przybierając pozę i minę swego ojca. – Boś ty też na zgodę ojców nie czekała, żeby się ze mną jedną pierzyną przykryć!
– A kto mnie do tego namówił?!
Witia już szykował miażdżącą odpowiedź, gdy od bramy rozległ się dźwięk klaksonu.
Z seledynowego „wartburga” wysiadł zootechnik Palimąka. Zanim nie wiadomo skąd pojawił się ten stażysta, w magistrze upatrywali kandydata na uwodziciela ich córki. Pokazując obrzmiały policzek, Palimąka zadał im pytanie, czy zdają sobie sprawę, że ich córka zamierza wyjść za kogoś, kto powinien znaleźć się za kratkami?
Powiedzieć o nim „łobuz” to mało! Bandytę chcą mieć w rodzinie?!
Jadźka i Witia spojrzeli na siebie pełnym radości wzrokiem. Więc ich podejrzenia potwierdzały się! Oświadczenie niedoszłego uwodziciela córki całkowicie pogrążało jego następcę. Mieli nadzieję, że magister będzie teraz ich sojusznikiem w zdemaskowaniu żerującego na naiwności dziewcząt rzekomego stażysty.
Читать дальше