– Kto panu dyrektorowi powiedział takie głupoty?
– Ludzie!
– Ludzie to by każdemu chcieli świnię podłożyć.
– Tu idzie o dziką świnię – podkreślił z naciskiem Pilch. Usiłował wspiąć się wyżej, żeby z bliska zajrzeć błagalnie w oczy kombajnisty – Ja na was poważnie liczę, Podoba. Jako stary kłusownik znacie tu każdy dukt, każde trzęsawisko…
Pilch patrzył na Podobę tak, jak beznadziejnie chory może patrzeć na cudotwórcę. Sytuacja była poważna. Towarzysz Szprota wciąż zbierał donosy na niego. Wieczorami długo w jego pokoju paliło się światło. Na wieszaku wisiała myśliwska kurtka, kapelusik i pachnący świeżą skórą pas z nabojami. Futerał jego dubeltówki też był nowiusieńki, gdyż towarzysz Szprota pokochał myśliwstwo dopiero od niedawna; odkąd zauważył, że myśliwi się popierają – zaczął popierać myśliwstwo. Dlatego jako neofita pałał nieprzepartą żądzą zdobycia znaczących trofeów, którymi mógłby się pochwalić w województwie. A Pilch, którego los był w ręku inspektora Szproty, nie potrafił mu zapewnić sukcesu. Nie był naiwny i wiedział, że wyniki polowania będą w dużej mierze rzutować na wyniki kontroli. I dlatego, łamiąc wszystkie swoje zasady moralne, zwrócił się do tego notorycznego kłusownika po ratunek.
– W co mnie pan dyrektor chce wrobić?! – Podoba uruchomił silnik i czerwony „bizon” zatrząsł się cały, jakby lada moment miał się rozlecieć. – Ja nie jestem żaden kłusownik!
– Nie wrabiam, tylko wydaję polecenie służbowe: trzeba znaleźć dzika i podprowadzić pod lufę!
– Nikt mnie nie może do kłusownictwa zmuszać – wrzasnął Podoba, plując przez szczerby w uzębieniu i przekrzykując terkot silnika.
– Ja układ zbiorowy znam.
Chcąc dać do zrozumienia, że nikomu nie uda się go sprowokować do tego, by przyznał się do dawnych grzechów, ruszył do przodu.
Łopatki zgarniające „bizona” łakomie zaczęły czesać kłosy i zagarniać je w paszczę kombajnu. Dygot maszyny strącił Pilcha ze stopnia. Teraz dreptał obok cielska kombajnu, wznosząc błagalnie rękę w górę.
– Bądź człowiekiem, Podoba. Ja muszę mieć na dzisiaj dzika.
– Samolot wszystkie wypłoszył – stwierdził Podoba, zatrzymując „bizona” na granicy pegeerowskich pól, tuż koło starej „warszawy” dyrektora Pilcha.
Ani on, ani Pilch nie wiedzieli, że za „warszawą” stał Kaźmierz Pawlak, obmyślając słowa, którymi zaprosi dyrektora na wesele wnuczki w zamian za zgodę na posadę dla jej męża. Miał zamiar w tej krótkiej oracji dać dyrektorowi do zrozumienia, że mu wybacza wydanie wyroku na niego i że w imię przyszłości tej ziemi gotów jest go posadzić na honorowym miejscu przy weselnym stole, tak gdzieś między proboszczem Durdełłą a wójtem Foglem. Kiedy otrzepując nogawki szykował w myśli prośbę o poparcie odroczenia służby wojskowej dla Zenobiusza Adamca, do jego uszu dobiegł dialog między dyrektorem a kombajnistą.
– Loty odwołałem. Dziś wieczór trzeba zaprowadzić kogoś na pewny strzał, żeby odyniec odjechał w tym bagażniku! – Pilch gestem wskazał za siebie, na potłuczoną „warszawę”.
– A nie lepiej to od razu go do czarnej „wołgi” zapakować? – zauważył Podoba, dając do zrozumienia, że zna motywy nacisków dyrektora. Pilch znów wspiął się na stopień, przymilnie zaglądając w oczy szczerbatego kombajnisty, jakby ten był co najmniej sekretarzem ekonomicznym KW.
– Dla ciebie to spacerek – przekonywał go, starając się nadać swemu głosowi uwodzicielski czar.
– Jak ostatni raz poszedłem na taki spacerek, to się z żoną po roku przywitałem.
Dyrektor wyciągnął do Podoby pudełko papierosów „Wawel”, które zostały mu jeszcze z zapasów dowiezionych na przyjęcie kołchoźników. Podczas gdy Podoba obracał w paluchach pudełko i wąchał nieufnie papierosy, Pilch podszedł do leżącej na miedzy skrzynki z wodą mineralną i przytknął szyjkę do spieczonych warg.
Podoba zlazł z kombajnu i nieomal wyrwał dyrektorowi ostatnią butelkę.
– Tamto było kłusownictwo – Pilch ocierał wierzchem dłoni usta – A to działalność społeczna.
– Społeczna? Na działalności społecznej to ja jeszcze nigdy na swoje nie wyszedłem.
Pilch położył rękę na ramieniu eks-kłusownika, jakby tym gestem chciał go przekonać, że teraz działają we wspólnym interesie: jak kontrola kiepsko wypadnie, to dyrektor może stracić pracę, a załoga premię. Trzeba zrobić wszystko, żeby nie zawieść zaufania inspektora z województwa. Jeśli ten ustrzeli odyńca czy lochę – a najlepiej i to, i to – wszystko pójdzie inaczej! Dzik jest gwarancją dla wszystkich pracowników majątku…
– Chwalić Boga, u nas dzików nie ma! – oświadczył kategorycznie Podoba, zaciągając się dyrektorskim „wawelem”. Na wszelki wypadek schował pudełko do kieszeni spodni.
– Za co Bogu dziękować! Że ja głupio wypadnę?! Mówiłem mu że są dziki – i nie ma? To teraz on mi w nic nie uwierzy. Nawet w to, że ja pijany byłem!
– Całe szczęście, że nie ma dzików. Upraw nie poniszczą.
Zrozumiał wreszcie Pilch, że nie przełamie uporu byłego kłusownika. Może bał się ujawniać swoje sposoby? Może chciał się zemścić na nim za zamknięcie go w trakcie bankietu dla kołchoźników?
W każdym razie postawił go w sytuacji bez wyjścia.
– Czy wy czasem nie za przytomnie myślicie, Podoba? – Ryszard Pilch wrócił do dyrektorskiego tonu. Widać Podoba czuł już zalatujący od niego padliną zapach ofiary kadrowych rozgrywek, bo odciął się z bezczelnym uśmiechem:
– Jakby nie umiał przytomnie myśleć, to ja bym się przed inspektorem tłumaczył, panie dyrektorze.
– Dyskutować to będziemy, jak was poproszę do siebie na dywanik – rozmiękczoną dotychczas fałszywą łaskawością twarz Pilcha ściągnął służbowy grymas surowości: – Koniec z tym przestojem!
Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę samochodu. Tuż przy „warszawie” stał Pawlak, skubiąc w palcach kłos. Wykruszył z niego ziarno na podstawioną dłoń. Dmuchnął. Plewy poleciały z lekkim wiatrem na twarz Pilcha.
– Ot, człowiecze, znowu nasza ziemia-matka łaskawa dla nas, co o chleb powszedni starający sia…
– Przyszedł pan aż tu, żeby mi to powiedzieć?
– Ja przyszedłszy spytać, może by pan dyrektor te taksówke na ślub wynajął?
Pomacał nagrzaną blachę „warszawy” i w duchu pomyślał, że wstyd byłby nawet świadków takim poobijanym pudłem wieźć.
– Pan się żeni? – Pilch był najwyraźniej zaskoczony tą ofertą.
– Uchowaj Boże! W naszej rodzinie raz się człowiek żeni i raz umiera.
– A pan już, zdaje się, próbował tego drugiego…?
– Ano, dzięki panu dyrektorowi. Był pan u mnie z komisją i popełnił wielką historyczną omyłkę – Kaźmierz wyprostował się, wypiął pierś w grubej kamizeli, jakby podstawiał ją do dekoracji. Oto ten „nieprzyszłościowy” chłop stoi teraz przed panem w osobistej swej postaci i prosi pana na wesele wnuczki, panny parafii tutejszej, z Zenobiuszem Adamcem, kawalerem parafii nieznanej…
– Pogratulować wspaniałego kandydata – Pilch wyciągnął rękę do klamki samochodu, ale po drodze chwycił ją w swoje łapska Pawlak i jął potrząsać serdecznie, jakby przyjmował gratulacje.
– I wzajemnie – powtarzał, odsłaniając w serdecznym uśmiechu końskie, żółte zęby. – Wzajemnie.
– Mnie? – dyrektor chciał wyrwać rękę z uścisku Pawlaka, ale ten trzymał ją mocno i dalej machał nią w powietrzu rytmicznie jakby toporkiem łupał drzazgi. – Czego?
Читать дальше