– Ile tego było? – napierał na Rotmistrza wrzodowiec, nerwowo, poprawiając na garbatym nosie okulary – Milion? Dwa?
– A jak pięć? – przelicytował go z rozpędu Rotmistrz.
– Niechby i dziesięć – okularnik w marynarce z białego płótna machnął ręką, jakby nie było o czym mówić – Co to jest wobec tego, ile naszych wymordowaliśmy?!
Mitia odchrząknął, chcąc zmitygować dyskutanta. Żeby podretuszować trochę jego kontrowersyjną wypowiedź i na wszelki wypadek przerzucić odpowiedzialność za niekontrolowany przebieg dyskusji na drugą stronę – zaatakował Pilcha-seniora, że mówi jak krwiopijca, który nie docenia, że rewolucja październikowa przyniosła sprawiedliwość społeczną, a Polsce wolność.
– Zabierzcie sobie tę wolność! My się o lepszą postaramy.
– Widzicie panów?! – Mitia obejrzał się na swoje audytorium – On chce znów pić krew ludu pracującego. Kto był krwiopijcą, ten nim zostanie!
I wówczas stało się coś nieoczekiwanego. Nawet sam dyrektor Pilch nie przewidział, że potrafi się tak zachować. Słysząc zarzuty, ujął się za swoim ojcem z taką zawziętością, jakiej nikt by się po nim nie spodziewał.
– Mój ojciec nie pił niczyjej krwi – rzucił prosto w twarz Mitii, gasząc triumfalny blask, jakim promieniowała jego srebrna szczęka.
– Najwyżej przelewał krew. Za 1920 rok z rąk samego marszałka Piłsudskiego dostał Virtuti Militari piątej klasy, a za 39-ty trzeciej!
Do tej chwili Rotmistrz z dumą przytakiwał słowom syna, ale słysząc uwagę o krzyżu Virtuti, uniósł w górę palec na znak, że chce wnieść sprostowanie: owszem, dostał, ale jak usłyszał, że Gierek dał Breżniewowi to bojowe odznaczenie, to schował swój krzyż na dno szafy!
– Ale jeszcze je ojciec wyjmie! – obiecał głośno Pilch. Podniecony alkoholem wypitym w trakcie zacieśniania przyjaźni nie ustawał teraz w szarży – Bo przyjdzie czas prawdy i runie imperium na glinianych nogach!…
Kiedy z takim wewnętrznym proroczym wręcz przekonaniem dyrektor Pilch ujawnił ukrywane dotąd skrzętnie przekonania; poczuł na czole palące spojrzenie sekretarza Nosala, który stał oparty o zlew kuchenny, gdzie piętrzyły się brudne naczynia, i patrzył na dyrektora tak, jak myśliwy patrzy przez lunetę na przeznaczonego do odstrzału kozła. Pilch wiedział jedno: był skończony! Był skończony, mimo że do tej pory wszystko szło tak dobrze. Nie pomogą transparenty nad bramą, wybielone wapnem opony, w których więdły przesadzone nasturcje, nie pomogły deklamacje dziecięcych głosików ani jesiotry i pulardy. Był przekreślony przez tę jedną chwilę uniesienia, w której bardziej poczuł się synem swego ojca niż dyrektorem państwowego gospodarstwa rolnego. Po co tyle wypił?
Z każdym kieliszkiem zapominał o samokontroli, z każdym toastem stawał się bardziej szczery, a to znaczyło, że w żadnym wypadku nie nadaje się na swoje stanowisko. Co gorsza – naraził nie tylko siebie. Spojrzenie perkatonosego sekretarza ekonomicznego z KW mówiło wyraźnie, że za szczerość dyrektora Pilcha i on będzie rozliczony…
Wycofał się tyłem z kuchni. W sali bankietowej dogorywali z głową wśród brudnych talerzy najbardziej zmęczeni biesiadnicy. Dyrektor Pilch spojrzał na stół i pomyślał, że była to właściwie stypa po jego dyrektorskiej karierze. I wtedy nagle ujrzał przed swoim nosem rękę z pełną wódki szklanką.
– Pij pan, ale szybko – usłyszał rozkazujący szept. Przy nim stał Tadeusz Budzyński zwany Warszawiakiem. – Musisz pan mieć alibi.
– Jakie alibi? – Pilch nie rozumiał intencji właściciela furgonetki nysa”. – Słyszał pan, co ja ruskim walnąłem?
– Słyszałem – Budzyński serdecznie poklepał dyrektora po ramieniu.
– Gratuluję. Gorzej, że słyszał to też sekretarz. I dlatego musisz pan teraz wypić pół litra w pięć minut!
– I tak za dużo wypiłem – Pilch odsunął jego rękę ze szklanką – Inaczej bym się tak nie wygłupił.
– Na wszystko trzeba mieć chwyt – Warszawiak powołał się na swoją zasadę, która nie raz go uratowała w beznadziejnych, zdawałoby się, przypadkach. – Żeby mieć alibi, musisz pan być tak nagarowany, żeby faktycznie sam pan nie wiedział, jak się nazywa – podtykając mu pod wargi szklankę, sączył równocześnie w ucho argumenty: – Ruscy są ludzcy! Taki nawet jak dźga bagnetem, to płacze! Oni duszę człowieka rozumieją… Pijanemu wybaczą…
– Ale sekretarz?
– Musi mu pan dać szansę, żeby uznał pańskie alibi – Budzyński nieustępliwie wciskał szklankę w spoconą dłoń dyrektora. – Jak pan będziesz tak napity, że rozwalisz pan własny samochód, to towarzysz Nosal będzie miał argument, że pan sam nie wiedziałeś, co pan robisz:
Warszawiak sam wlał pierwszą szklankę w gardło dyrektora Pilcha.
Ledwie ten zdążył się otrząsnąć, już mu nalał następną. Nie dał mu się opamiętać. Wsadził butelkę wódki do kieszeni, szklankę do drugiej i wyprowadził z pałacu chwiejącego się już na nogach Pilcha. Wiódł go pod rękę w stronę wiaty, gdzie stała „warszawa”.
Otworzył drzwi, wepchnął Pilcha za kierownicę i włożył kluczyki do stacyjki. Głowa dyrektora opadła bezwładnie na kierownicę.
Budzyński troskliwie podniósł podbródek Pilcha w górę, palcem rozwarł mu usta i wprost z butelki wpompował w jego gardło resztę wódki. Ciało dyrektora wydało taki odgłos, jak pompa, która daremnie próbuje zassać wodę. W jego wnętrzu coś zabulgotało.
Budzyński z satysfakcją pokiwał głową:
– Organizm przyjął – stwierdził ze znawstwem. – Teraz masz pan alibi na sto procent! Tylko zapalaj pan i jedź pan. Tylko uważnie, żeby spowodować mały wypadeczek.
– A jak… jak mnie milicja złapie? – wybełkotał Pilch, a jego oczy uciekały gdzieś na boki, jakby chciały zobaczyć, czy nie ma tam czegoś za jego plecami.
A za plecami dyrektora Pilcha na tylnym siedzeniu leżał z podkurczonymi nogami stażysta Zenobiusz Adamiec, przykryty własną kurtką. Zanurzony w sen o dziewczynie, w której się zachwycił, nie obudził się nawet wtedy, kiedy zaczął rzęzić uruchomiony silnik samochodu.
– Franio to człowiek samo-swój – uspokajał Pilcha Tadeusz Budzyński, który niezłomnie wierzył, że na wszystko znajdzie się jakiś chwyt. – Zresztą lepiej mieć mandat niż być za rewizjonistę.
Tak pan stracisz prawko jazdy, ale nie posadę. A teraz gazu, panie dyrektorze…
Pod wpływem tego polecenia noga Pilcha wsparła się na pedale gazu.
Silnik zaryczał jak ranny łoś, ale „warszawa” ani drgnęła, bo nieprzytomny kierowca zapomniał włączyć bieg. Jego maślane oczy zwróciły się po raz ostatni w stronę życzliwego doradcy.
– Ale… ale gdzie ja mam zrobić ten wypadek?
– Najlepiej w kamieniołomach – zawyrokował Warszawiak – Tylko nie wpadnij pan do wody, bo wtedy koniec balu, panno Lalu!
To ostrzeżenie nie dotarło już do dyrektora Pilcha. „Warszawa” ryczała, szarpnęła i bez świateł potoczyła się przez podwórze w stronę bramy. Budzyński przeżegnał się ukradkiem. Choć był zachwycony swym pomysłem na alibi dla dyrektora, nie był pewien, czy aby nie wysłał go w ostatnią drogę. Nie miał pojęcia, że nieprzytomny kierowca miał za swymi plecami równie nieświadomego pasażera…
„Jest tylko jedno wyjście – woda! Kamieniołomy będą moim grobem…”
Tak napisała Anna Pawlak w swoim pamiętniku na stronie, która miała być ostatnią. Zeszyt zostawiła na wierzchu. W ciemnościach wymknęła się przez okno z pokoiku na górce. Ubrana była tak jak na egzamin. Zmierzając przez pola w stronę kamieniołomów, wyobrażała sobie, jak też będzie wyglądała jako topielica, gdy w końcu jej młode ciało zostanie wyciągnięte z dna tej zielonej wody, która zalegała wśród stromych ścian starego kamieniołomu. Na szczęście nie umiała pływać, tak więc wybrany przez nią sposób rozstania się ze światem i ukarania tych co jej zdaniem nie dość ją kochali, był w zasadzie niezawodny. Musiała jednak najpierw dostać się na głęboką wodę. Znała miejsce, gdzie była przycumowana stara krypa.
Читать дальше