Chciał wynieść ją ukradkiem, ale Rotmistrz nie dał się wywabić ze swego pokoju, bo właśnie w tej chwili, owinąwszy głowę zwojem miedzianego drutu, co miało poprawić odbiór, słuchał audycji radia Wolna Europa.
Na podwórzu rozległ się klakson: Tadeusz Budzyński, zwany przez starych mieszkańców Rudnik „Warszawiakiem”, przywiózł właśnie zamówioną orkiestrę. Z wnętrza zdezelowanej „nysy” wygramolili się harmonista, trębacz, gitarzysta i perkusista zespołu „Giganty”.
Budzyński pomógł wyciągnąć bęben i brzęczące wesoło czynele. Dla niego przyjazd radzieckiej wycieczki oznaczał kurs z opłaconym powrotem i z tego choćby względu był zwolennikiem zacieśniania więzów przyjaźni.
Kierowniczka szkoły przygotowała dzieci do wygłoszenia powitalnego wierszyka, który zaczynał się od słów: „Witajcie, drodzy przyjaciele, z kraju, w którym słonko nigdy nie zachodzi…”
Tymi właśnie słowami i szczebiotem dziecięcych głosików zostali powitani wysiadający z autobusu goście. Kiedy ustawiali się wkoło, by wysłuchać powitalnych przemówień, na ich twarzach malowała się udręka, którą z trudem pokrywali rutynowym uśmiechem. Przez te dwa tygodnie „podróży przyjaźni” odbyli tyle powitań, tyle razy dzieci mówiły na ich cześć wierszyki, orkiestry grały ludowe piosenki, że wydawało im się, iż są na nieustającym powitalnym bankiecie.
Wyglądali jak zdemobilizowani weterani wojny, na którą wcale nie wybrali się z własnej woli, ale którą – chcąc nie chcąc – wygrali.
Na witających gospodarzy patrzyły spod tadżyckich „tiubetiejek” oczy skośne, spod słomkowych kapeluszy, białych „pierożków” i chustek chytre lub obojętne, ale wszyscy mieli przylepiony uśmiech, który mówił, że wprawdzie goście cieszą się z tej wizyty, ale w gruncie rzeczy dobrze wiedzą, że jeszcze bardziej powinni się z niej cieszyć gospodarze. Dyrektor Pilch starał się ich przekonać, że w tym dniu właśnie szczęście jego i załogi sięgnęło szczytu. Kiedy on się uśmiechał, uśmiechali się też brygadziści, oborowi i polowi, uśmiechały się dojarki, ukazując wyraźne braki w uzębieniu. Ani Cycucha, ani kucharka Żelazna nie mogły się poszczycić tą ilością złota w ustach, co uczestnicy wycieczki przyjaźni.
Najbardziej jednak rzucał się w oczy barczysty, prawie kwadratowy, siwowłosy mężczyzna w białej, płóciennej czapce z daszkiem i srebrną dolną szczęką. Przypominał dobrodusznego niedźwiedzia, którego wszyscy poklepywali. Widać było, że Mitia jest ważny, że się z nim liczą, przyjaźnią, że jemu oddają pierwsze słowo – może dlatego, że kiedy otwierał właśnie usta, bił z nich ten blask, jakby trzymał na języku nocną latarkę. Ten blask szedł od srebrnej szczęki; którą Mitia chętnie pokazywał w szczerym uśmiechu. To właśnie Mitia stał się bezpośrednią przyczyną tego, że wypadki tego wieczoru przyjaźni nie potoczyły się tak, jak się miały potoczyć.
Od frontu odbywały się powitania, od tyłu do PGR-owskiej kuchni wnoszono przywiezione furgonetką zapasy. Wnoszono je ukradkiem, w zamkniętych pudłach, w koszach przykrytych serwetkami, by gościom nie psuć przekonania, że te wszystkie jesiotry, szynki westfalskie i pulardy nie są codziennym pożywieniem podążającej ku socjalizmowi załogi PGR-u, zaś załodze majątku – nie dawać powodu do zazdrości. Podczas gdy wycieczka, skazana na podziwianie sukcesów państwowej gospodarki rolnej, przesuwała się z martwym wyrazem twarzy przez obory i chlewnie PGR-u – ustawione w podkowę stoły w dawnej sali balowej pałacyku pokryły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dawno nie widzianymi frykasami. Na półmiskach, jak pasjans, ułożony z obiecujących szczęście kart, leżały płaty różowej szynki, prężyły się jesiotry, przetykane kawiorem i ozdobione półksiężycami żółciutkiej cytryny; pularda nie chciała ustąpić miejsca faszerowanej gęsinie; wśród półmisków stały na baczność butelki wódki i lemoniady. Kucharka Żelazna, zawiadująca stołówką PGR-u, stała z wybałuszonymi oczyma z gałązką leszczyny, którą kazano jej odpędzać natrętne muchy zwabione tu od gumna lepszymi aromatami. Stała więc i oczom nie wierzyła, że może być równocześnie na stole tyle rzeczy, których ona dawno nie widziała. Z góry jej zapowiedziano, że nie ma okazywać zdziwienia, kiedy goście po bankiecie przyjdą jej podziękować za tak wspaniałe przyjęcie: Żelazna ma ich serdecznie zaprosić na przyszły rok na równie skromny poczęstunek, bo czym chata bogata…
Nadeszła pora biesiady. Zamiast się rzucić szturmem na gęsinę i indyki, cała czterdziestoosobowa grupa patrzyła na stół z takim wyrazem twarzy, z jakim zwykle dzieci patrzą na talerz pełen szpinaku. Było w nim przerażenie i zarazem poczucie klęski. Mieli już dość tych jesiotrów, kawiorów, sosów tatarskich. Indyk i gęsina wyłaziły im bokiem. Ich wątroby stanęły dęba po koniakach i tortach. Marzyli o barszczu, kiszonym ogórku, zsiadłym mleku, ale jako ludzie zdyscyplinowani, ukrywając swoje cierpienie, zasiedli przy stołach. Jeden tylko Mitia w haftowanej w krzyżyki rubaszce nie wytrzymał już tego skrajnego luksusu, do którego jego organizm nie był przystosowany. Jak kania deszczu, jak wartownik papierosa, tak on pragnął poczuć w ustach smak ukraińskiego barszczu lub choćby kapuśniaku. Wymknął się z sali i zajrzał do kuchni.
PGR-owska kucharka spojrzała z podziwem na jego srebrne zęby, które Mitia odsłonił w życzliwym, przypochlebnym uśmiechu:
– Pani – powiedział, oblizując wargi, jakby już czuł na nich smak tego, o co błagał. – Kapuśniaczek jest?
– U nas indyków ile chcecie! – odparła zgodnie z instrukcją.
– A mołoko jest?
Żelazna nie zdążyła odpowiedzieć, kiedy w kuchni zjawił się dyrektor Pilch.
– Czego on chce?
Zamiast kucharki odpowiedział Mitia: wszystko jedno czego, mogą być zacierki na mleku, byle nie te indyki, jesiotry, kawiory, byle nie szynki westfalskie czy ananasy…
Z udręczonych oczu Mitii wyzierało błaganie o zrozumienie. Jego usta w przymilnym uśmiechu jaśniały srebrem. Ale dyrektor Pilch wiedział, jak ma się zachować prawdziwy gospodarz. Wziął Mitię pod łokieć i powiedział z delikatnym wyrzutem:
– Towarzyszu, za co wy nas bierzecie? Jakbyśmy mogli tak wspaniałych gości, którzy przyjechali na wymianę doświadczeń, przyjmować czym innym, niż sami jemy na co dzień? – nie zwracał uwagi na wybałuszone zdumieniem oczy kucharki Żelaznej. – Po to przy waszej pomocy budujemy drugą Polskę, żebyśmy mogli z wami podzielić się, czym chata bogata…
Nie wypuszczając z uścisku łokcia Mitii, doprowadził ofiarę gościnności do stołu i nalał mu do pełna wódki. Podczas kiedy udręczony Mitia wzniósł szkło, by w trakcie toastu podzielić się swoimi braterskimi uczuciami, jakie żywi do polskich przyjaciół – zootechnik Palimąka odsunął krzesło i szykował się do wyjścia.
– A gdzież to? – przytrzymał go dyrektor.
– Pójdę sprawdzić, czy Podoba dalej siedzi zamknięty w boksie inseminacyjnym – poinformował szeptem zootechnik. Pilch kiwnął potakująco głową. Dzięki temu kłamstwu mógł magister Palimąka mieć chwilę czasu dla siebie. Wcale nie miał nawet zamiaru zajrzeć do boksu, gdzie zamknięto na czas wizyty krnąbrnego ex-kłusownika Podobę. Dopadł chyłkiem swojego „wartburga” i ruszył w stronę wsi.
Miał zamiar wrócić na bankiet w towarzystwie. Od dawna zabiegał o względy małej Pawlakówny. Kiedy ją spotkał po raz pierwszy w zagrodzie rodziców w czasie sztucznego zapładniania krowy, przekazał jej ze znaczącym uśmiechem głęboką refleksję, że ludzi łączy albo ideologia, albo pamięć wspólnej rozkoszy. Z tych dwóch ewentualności on wybiera tę drugą. A ona? Ania wówczas odparła, że ona wybiera studia na geografii. Wiedział, że dziś właśnie miała wrócić z egzaminów. Doświadczenie wyniesione z czasów studiów mówiło mu, że każda z możliwych ewentualności może być dla niego korzystna: jeśli Ania zda, będzie skłonna uczcić to szczęście w jego ramionach, a jeśli nie zda – ukoić w nich rozczarowanie. Tak czy tak miał szansę zaprosić ją najpierw na bankiet przyjaźni, a po nim przekonać ją swoim osobistym urokiem, że przyjaźń jest niczym wobec rozkoszy.
Читать дальше