– Ty gnojku!
Bobby puszcza go, a wtedy mężczyzna wpada na jakiegoś przechodnia i wszczyna krótką, bezładną bójkę. Tak przebiega reszta drogi. Zanim marynarz zostaje przywleczony na nabrzeże, gdzie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa stoi jego statek, zegarek Bobby’ego („prezent” od innego pijanego wilka morskiego) pokazuje za kwadrans ósmą. Cholera! Bobby puszcza się pędem w stronę misji. Pani Macfarlane jest nieco bardziej spostrzegawcza od męża. Już zaczyna podejrzewać, że związki jej sługi z sąsiedztwem misji są bliższe, niż powinny.
Od tamtego wieczoru, gdy Robert pojawił się na progu misji z pytaniem, czy mógłby pracować w zamian za jedzenie, zmienił się, i to bardzo. Przedstawił się wtedy innym imieniem, twierdził, że jest Anglikiem i potrzebuje pomocy. Elspeth Macfarlane nie uwierzyła mu. Było jasne, że chłopak jest mieszańcem, bękartem jakiegoś brytyjskiego żołnierza, dorastającym na ulicy. Ale ponieważ był bardzo ładny i miał ogładę, nakarmiła go ryżem i dałem w saloniku, a po półgodzinie przyglądania mu się w trakcie jedzenia przekonała samą siebie, że potrzebuje służącego. Hołdując hinduskim zwyczajom, postanowiła dać mu imię księżyca, który akurat zaglądał przez okno. Kiedy przybysz umył talerz, powiedziała mu, że może zostać.
Czandra zainstalował się w pokoiku na górze, a ona ze zdumieniem odkryła, jak wielką przyjemność sprawia jej obecność młodego mężczyzny w domu. Tupot nóg na schodach, widok szczupłych przedramion wspartych o stół, gdy czytał książkę, nawet stęchły zapach brudnej pościeli, którą przynosił do prania, wywoływał w niej nagły skurcz, ból połączony z miłością. To były oczywiście najzupełniej niestosowne uczucia. Rojenia głupiej kobiety. On przecież nie był jej synem. Jej synowie nie żyli.
Kiedy mąż zorientował się, co narobiła, chwilowo zapomniał o chrześcijańskiej cnocie miłosierdzia i zażądał, aby powiedziano młodemu darmozjadowi, że ma natychmiast opuścić ten dom. Ale jako że od lat nie rozmawiał z żoną, zapoznanie jej z własną opinią nie było proste. I tak Czandra został. Po kilku miesiącach ukradkowej obserwacji chłopca zza swego śmiesznego muru Andrew zaczął zlecać mu rozmaite zadania i pouczać w sprawach moralności, aż przeszedł do lekcji łaciny, historii i gramatyki angielskiej.
Mimo szczerych chęci Elspeth nie potrafi się gniewać, gdy Czandra przybiega bez tchu, spóźniony przynajmniej o dziesięć minut.
– Gdzie byłeś? – pyta, pakując rzeczy potrzebne u pani Pereiry.
– Poszedłem… Poszedłem się przejść. Na Apollo Bunder. Obejrzeć statki.
– Za dużo czasu tam spędzasz. Nie masz nic lepszego do roboty? Żadnej nauki? W pokoju posprzątane?
– Tak, Ambaji. Nie. Tak. Nic.
– Spóźnimy się na spotkanie.
– Przepraszam.
Elspeth kręci głową. Oboje wychodzą do domu pani Pereiry. Po drodze pani Macfarlane obserwuje, jak Czandra łowi obrazy i dźwięki Falkland Road. Paru sklepikarzy skinęło mu głową na powitanie. Ten chłopak jest jak kameleon. Zdaje się chłonąć wszystko, czego dotknie. Kiedy zjawił się u nich, był taki niezdarny, taki obcy. Teraz jest częścią tego miejsca. Skręcają już w Grant Road, gdy Elspeth dostrzega zegarek, wyglądający spod jednego z eleganckich białych mankietów. Nie po raz pierwszy martwi się o niego.
Pani Pereira mieszka w bok od Grant Road w domu za murem. Na niewielkim podwórku powyginane drzewo nim skrywa przed ciekawskim wzrokiem ludzi jej konszachty z zaświatami. Sąsiedzi nie pozwalają dzieciom zbliżać się do jej drzwi. Gdyby za bardzo hałasowały, stara wiedźma mogłaby rzucić na nie urok. Czasem ktoś odważniejszy przychodzi do niej po radę. Reszta biega do konkurencji odczyniać uroki, które jakoby na nich rzuciła. I na nic się zdadzą wyjaśnienia, że pani Pereira nie jest czarownicą, lecz naukowcem. Na nic się zda powtarzanie, że to nie żadne hokus-pokus, tylko przekaz nadziei. W tych dniach zamiast wyjaśniać, pani Pereira woli wznieść się ponad plotło. Jej reputacja ma też dobre strony, między innymi możliwość zachowania prywatności. Umysł tej kobiety zaprzątają wzniosłe sprawy. W zaciszu udekorowanego zielonymi kotarami salonu pani Pereira pokonała śmierć.
Bobby idzie za panią Macfarlane na trzecie piętro. Gdy jego chlebodawczyni puka do drzwi, czeka o krok za nią. Przez drzwi sączy się śpiew. Elspeth patrzy na Bobby’ego oskarżycielsko. Spotkanie już trwa. Spóźnili się. Słychać dźwięk odsuwanej zasuwy. Mabel, córka pani Pereiry, prowadzi ich do środka. Jej matka, zwalista kobieta o ziemistej cerze, spowita w wyblakłą szatę z żółtego jedwabiu, intonuje z obecnymi melodyjną pieśń. Machając w powietrzu opuchniętymi palcami, niczym dyrygent, robi kwaśną minę na widok spóźnialskich i gestem zaprasza Elspeth do kręgu. Bobby zamierza wyjść i poczekać na zewnątrz, ale ku jego zdumieniu Elspeth patrzy na gospodynię i po otrzymaniu niemej zgody daje mu znak, że ma zostać. Nigdy przedtem tego nie robiła. Bobby przestępuje z nogi na nogę. Nie jest do końca pewien, czy chce wziąć udział w eksperymencie.
Śpiewający ludzie zgromadzeni wokół stołu pani Pereiry tworzą barwną mieszankę. Wysoki Anglik w średnim wieku stoi wyprostowany jak struna, z rękami założonymi do tyłu, wyrzucając z siebie słowa jak podczas perfekcyjnego wykonania szkolnej piosenki. Wytworny młody Hindus obok niego bez przerwy przesuwa palcami po nakrochmalonym kołnierzyku. Milcząca, wymizerowana Mabel o zapadniętych oczach ukradkiem rzuca mu tęskne spojrzenia. Na prośbę matki kręci korbką gramofonu. Wszyscy śpiewają:
Krąg aniołów w radosnym tańcu
niesie pokój ludziom na ziemi.
Śmierć z życiem się bratu,
strach znika, świat się weseli…
Inna Europejka najwyraźniej nie zna słów. W skupieniu marszczy łuki brwi, podkreślone czarnym ołówkiem. Z jej uszminkowanych ust wydobywają się pojedyncze słowa. Jakby dla wyrażenia gorliwej chęci pełnego uczestnictwa kobieta lekko kołysze się w takt muzyki. Bobby ma wrażenie, że już ją kiedyś widział; to było gdzieś na ulicy. Kiedy igła gramofonu przeskakuje na środek, pani Pereira podnosi ją i kładzie na tarczy kolejną ciężką, szelakową płytę. Z mosiężnej tuby dobiegają trzaski. Gramofon znów budzi się do życia, przewodząc grupie przy drugiej pieśni.
Mądre duchy, wskażcie drogi;
tym, co w ciemności zbłąkani.
Światłem wiedzy przegnamy trwogę,
waszą mocą wspomagani…
Po czterech czy pięciu równie miernych poetycko zwrotkach (Bobby wymamrotał jeszcze mniej słów niż owa młoda biała kobieta) pani Pereira chowa płytę i z lekkim sapnięciem sadowi swe cielsko na drewnianym krześle u szczytu stołu.
– Osiągnęliśmy harmonię. Atmosfera jest pozytywna. Witam nowo przybyłych. Mademoiselle Garnier i…
– Czandra – wtrąca pani Macfarlane.
– Czandra. Witajcie. Proszę wszystkich o zajęcie miejsc. Czandra, usiądź po mojej lewej ręce. Panie Arbuthnot, proszę usiąść po prawej. Mabel obok Czandry. Teraz pan Shivpuri. Tak, dobrze. Mademoiselle Garnier między panem Shivpurim a Arbuthnotem. A teraz Mabel, moja droga, czy mogłabyś zgasić lampę?
Dziewczyna wstaje i przykręca lampę stojącą na kredensie. Płomień w kloszu maleje i gaśnie. Pokój pogrąża się w ciemnościach. Ktoś kaszle. Mademoiselle Garnier chichocze nerwowo.
– Proszę, żebyście złączyli ręce. Oprzyjcie je płasko na stole, jakbyście chcieli wcisnąć je w blat. Nie trzymajcie się za nie, po prostu połóżcie jedną na drugiej. Pomiędzy nami będzie krążyć wielka moc, więc przypomnę wam zasady. Złamanie ich grozi poważnymi konsekwencjami, szczególnie dla mnie, ponieważ to w moje ciało wejdzie duch zmarłego. Proszę, żebyście pod żadnym pozorem nie przerywali kręgu. Pamiętajcie, żadnych gwałtownych ruchów czy zapalania światła. Podkreślam z całą mocą. W pokoju nie może być żadnego światła.
Читать дальше