Uśmiechnęłam się, widząc jego powagę,
– Powiedziałabym, że pan się nasłuchał Armande. I powiedziałabym, że ma pan prawo do swoich wierzeń, jeżeli mogą pana uszczęśliwić.
– Och! – Spojrzał na mnie ostrożnie, jak gdyby miały mi wyrosnąć rogi. – A w co… jeżeli to pytanie nie jest impertynencją… w co pani wierzy?
– W latające dywany, runy, czary. W Ali Babę, podróże po gwiazdach i wróżenie z fusów w kieliszku czerwonego wina…
Floryda? Disneyland? Everglades? Więc jak, cherie? Co ty na to, hein?
Budda, wyprawa Frodo do Mordor, przeistoczenie Sakramentu, Doro i Toto. Królik Wielkanocny. Istoty z kosmosu. Coś w szafie. Zmartwychwstanie i życie na odkrytej karcie… W to wszystko wierzyłam w takim czy innym czasie. Czy też udawałam, że wierzę. Czy też udawałam, że nie wierzę.
A teraz? W co ja wierzę teraz?
– Wierzę, że ważne jest tylko, żeby żyć szczęśliwie -mówię wreszcie Guillaume'owi.
Szczęście. Proste jak szklanka, jak czekolada albo też kręte jak ścieżki serca. Gorzkie. Słodkie. Żywe.
Po południu przyszła Josephine. Anouk właśnie wróciła ze szkoły i prawie zaraz – w czerwonej kurtce z kapturem – pobiegła do Les Marauds, żeby tam się pobawić, ale tylko dopóki – pamiętaj! – deszcz nie zacznie padać. Ostry zapach świeżo narąbanego drewna słał się nisko przy węgłach budynków. Josephine była w płaszczu zapiętym pod szyją, w czerwonym berecie, nowy czerwony szalik trzepotał wokół jej twarzy, kiedy wkroczyła z wyzywającą miną, z rumianymi policzkami i oczami roziskrzonymi od wiatru; efektowna, pewna siebie, promienna kobieta. Ale to złudzenie prysło. Znów stała się sobą. Wepchnęła ręce do kieszeni i wysunęła głowę, jak gdyby do odparcia jakiegoś niewiadomego napastnika. Zdjęła beret, odsłaniając bardzo potargane włosy i krwawą pręgę na czole. Patrzyła na mnie przerażona i zarazem w uniesieniu.
– Zrobiłam to – oznajmiła. -Yianne, zrobiłam to.
Przez jedną straszną chwilę myślałam, że zamordowała męża. Tak wyglądała – te jakieś szalone samozatracenia -wargi rozciągnięte, zęby obnażone, jak gdyby skosztowała kwaśnego owocu. Lęk bił od niej raz gorącymi, raz zimnymi falami.
– Odeszłam od Paula – powiedziała. – W końcu to zrobiłam.
Oczy miała jak noże. Po raz pierwszy zobaczyłam Josephine taką, jaka była dziesięć lat temu, zanim Paul-
– Marie Muscat zgasił ją, uczynił z niej niezdarę. Bała się obłędnie, ale pod tym obłędem zobaczyłam zdrowy rozum, który normuje temperaturę serca.
– On już wie? – zapytałam, pomagając jej zdjąć płaszcz. Kieszenie były ciężkie. Ale, pomyślałam, to nie biżuteria.
Potrząsnęła głową.
– Wysłał mnie po zakupy. – Zachłysnęła się. – Zabrakło nam pizz do mikrofalówki. Kazał kupić. – Uśmiechnęła się prawie dziecięco psotnie. -Wzięłam trochę z pieniędzy na dom. Trzymał je w puszce po biskwitach pod barem. Dziewięćset franków. – Bez płaszcza stała teraz w czerwonym swetrze i czarnej plisowanej spódnicy. Dotychczas zawsze widywałam ją w dżinsach. Spojrzała na zegarek. – Poproszę o chocolat espresso i dużą torbę migdałów. – Położyła pieniądze na ladzie. – Akurat zdążę wypić przed odjazdem autobusu.
– Autobusu? – zaintrygowała mnie. – Dokąd?
– Do Agen – odpowiedziała, uparta i już w defensywie.
– A potem nie wiem. Do Marsylii może. Byle jak najdalej od niego. – Spojrzała na mnie podejrzliwie i ze zdumieniem. – Tylko Yianne, niech pani nie mówi, że nie powinnam. Ja właśnie dzięki pani… Mnie by to nigdy na myśl nie przyszło, gdyby pani mi tego nie podsunęła.
– Wiem, ale…
Jej słowa zabrzmiały jak oskarżenie.
– Pani mi powiedziała, że jestem wolna.
To fakt. Wolna, żeby uciec, wolna, żeby wyruszyć w świat na jedno słowo właściwie nieznajomej, odciąć się i jak balon polecieć ze zmiennym wiatrem. Lęk nagle lodem ściął mi serce. Czy to jest cena, za jaką mogę pozostać tutaj? Ona ma stąd wyjechać zamiast mnie? I co rzeczywiście dałam jej do wyboru?
– Ale była pani pewna jutra – wykrztusiłam z trudem, widząc w jej twarzy twarz mojej matki. Rezygnacja z pewności jutra za trochę wiedzy poznawczej, mignięcie oceanu… a później? Wiatr zawsze nas przynosi z powrotem do stóp tego samego muru. Nowojorska taksówka. Ciemny zaułek. Srogi mróz.
– Nie można tak po prostu uciec od wszystkiego – zaczęłam. – Ja wiem, próbowałam.
– No, w Lansquenet nie mogę zostać! – Krzyknęła bliska płaczu. – Nie przy nim. Już nie! Już nie!
– Pamiętam, myśmy tak żyły. Wciąż w drodze. Wciąż uciekałyśmy.
Josephine też ma swojego Człowieka w Czerni. Potrafię go widzieć jej oczami. Też jest władczy, przeraża, obezwładnia swym głosem nieznoszącym sprzeciwu, swoją pozorną logiką zmusza do posłuszeństwa. Ale uciekać ze strachu przed nim, uciekać z rozpaczą i nadzieją tylko po to, by stwierdzić, że przez cały czas nosi się go w sobie… W końcu moja matka pojęła to. Widziała go na każdym ulicznym rogu, w fusach na dnie każdej filiżanki. Uśmiechał się do niej z plakatów, obserwował ją znad kierownicy sportowego samochodu. Zbliżała się coraz bardziej z każdym uderzeniem jej serca.
– Zacznij uciekać, a będziesz uciekać zawsze – powiedziałam gwałtownie. – Niech pani zostanie u mnie. I razem powalczymy.
Patrzyła na mnie.
– U pani? – zapytała zdumiona prawie komicznie.
– Czemuż by nie? Mam wolny pokój, łóżko polowe. -Już protestowała, potrząsając głową, ale powstrzymałam się, żeby chwycić ją za ramiona, zmusić, by została. Wiedziałam, że i bez tego ją zatrzymam. – Tylko na jakiś czas, dopóki pani nie znajdzie innego miejsca, posady…
Roześmiała się histerycznie.
– Posady? A co ja umiem? Poza tym, że sprzątam… gotuję i myję popielniczki… nalewam piwo i kopię w ogrodzie, i leżę pod moim m-mężem w każdą noc z pią-piątku na sobotę. – Śmiała się, niemal się dławiąc, teraz trzymała się za brzuch.
Sięgnęłam po jej rękę.
– Josephine. Mówię poważnie. Znajdziesz coś. Nie trzeba…
– Powinna pani czasami go zobaczyć. – Jeszcze się śmiała, każde jej słowo było jak gorzki pocisk, głos dźwię-czał z nienawiści do samej siebie. -Wieprz w rui. Włochaty, tłusty wieprz. – I już płakała, choć przed chwilą się śmiała. Zaciskała powieki, przyciskała dłonie do policzków, jak gdyby usiłowała nie dopuścić do jakiejś wewnętrznej eksplozji.
Czekałam.
– A kiedy już jest po wszystkim, on odwraca się i słyszę chrapanie, i rano usiłuję… – skrzywiła się z wysiłkiem, kontynuując – usiłuję… wytrzepać… jego zaduch z pościeli i ciągle myślę: Co się ze mną stało? Z Josephine Bonnet? Tak dobrze się uczyłam w szkole, tak pragnęłam być t-tancerką…
Odwróciła się do mnie nagle uspokojona, chociaż jeszcze rozpalona.
– Głupia jestem, ale kiedyś myślałam, że na pewno gdzieś zaszła pomyłka i któregoś dnia ktoś przyjdzie i powie mi, że to się nie dzieje naprawdę, że to wszystko tylko się śni jakiejś innej kobiecie, że nic z tego nigdy nie mogłoby stać się mnie…
Wzięłam ją za drżącą, zimną rękę. Jeden paznokieć miała naderwany, krew zaschniętą na dłoni.
– Dziwna rzecz, próbuję sobie przypomnieć, jakie to musiało być uczucie kochać go, ale nic takiego nie ma. Pamiętam wszystko inne… pierwszy raz, kiedy mnie uderzył, och, pamiętam… A wydawałoby się, że nawet o Pau-lu-Marie powinno być coś miłego do wspominania. Coś, co by było usprawiedliwieniem tej poniewierki, tego całego zmarnowanego czasu.
Читать дальше