Zobaczyłem go, gdy wszedłem na wzgórze. Był uśmiechnięty, zarumieniony, rozgrzany po swojej robocie, okulary miał zamazane, rękawy koszuli w szachownicę podwinięte do łokci, i w krwawej łunie znad rzeki jego twarda zaczerwieniona skóra wyglądała jak politurowane drewno cedrowe. Widząc mnie, nie okazał zdumienia, tylko się uśmiechnął. Głupawo, chytrze jak smarkacz, którego na czymś przyłapał pobłażliwy rodzic. Poczułem, że pachnie benzyną.
– Dobry wieczór, mon pere.
Nie odważyłem się odpowiedzieć. Zignorowałem go, jak gdyby to mogło uwolnić mnie od odpowiedzialności, którą on tym samym musi wziąć na siebie. Pochylając głowę jak niechętny spiskowiec, podążyłem dalej. Z twarzą lśniącą od potu i odblasku pożaru patrzył za mną długo, wiedziałem o tym, ale gdy się w końcu obejrzałem, jego już nie było.
Kapnął wosk ze świecy. Papieros rzucony na wodę odbił się o stertę drewna. Kolorowy papier którejś z latarń, żarząc się, spadł na pokład. Wszystko mogło zaprószyć ogień.
Absolutnie wszystko.
Sobota, 8 marca
Dzisiaj wczesnym rankiem znów poszłam do Armande. Zastałam ją w niskim saloniku. Z jednym z kotów na kolanach lekko kołysała się w fotelu. Od czasu pożaru w Les Marauds jest mizerna i zdeterminowana, tę twarz okrągłą jak jabłko ma obecnie zapadniętą. Oczy i usta znikają wśród zmarszczek. Była w szarym szlafroku i grubych czarnych pończochach.
– Odpłynęli, widziałaś – powiedziała bezbarwnie, prawie obojętnie. – Ani jednej łodzi nie ma na rzece.
– Wiem.
Kiedy schodzę ze wzgórza do Les Marauds, ich nieobecność nadal jest dla mnie takim wstrząsem jak widok brzydkich połaci pożółkłej trawy tam, gdzie prze dtem stał cyrk. Pozostał tylko niedopałek łodzi Roux, kadłub dna odcinał się czernią od niebieskiego dna kilka stóp pod wodą.
– Blanche i Zezette przeniosły się kawałek dalej w dół Tannes. Powiedziały, że wpadną tu dzisiaj zobaczyć, co się dzieje. – Armande zaczęła splatać długie pasma żółto-siwych włosów w warkocz palcami niezdarnymi i sztywnymi jak patyki.
– A Roux? Jak on się czuje?
– Rozgniewany.
Nie bez racji. Roux wie, że ten pożar to nie przypadek, wie, że nie ma dowodu, wie, że nawet gdyby miał dowód, nic by nie wskórał. Blanche i Zezette zaproponowały mu miejsce na swojej zagraconej łodzi, ale stanowczo odmówił- Powiedział, że praca przy domu Armande jest jeszcze nieukończona i że najpierw musi tego dopatrzyć. Ja sama z nim nie rozmawiałam od nocy pożaru. Widziałam go raz krótko nad rzeką, kiedy spalał resztki zostawionych śmieci. Był ponury i małomówny, oczy miał czerwone od dymu, nie chciał rozmawiać, kiedy go zagadnęłam. Trochę włosów stracił w pożarze, resztę obciął krótko, tak że teraz wygląda jak świeżo zgaszona zapałka.
– Co on będzie robił? Armande wzruszyła ramionami.
– A bo ja wiem. Myślę, że sypia w jednej z tych ruder dalej na mojej ulicy. Wczoraj wieczorem zostawiłam tam prowiant na progu, dziś rano już nie leżał. Proponowałam mu pieniądze, ale nie chciał wziąć. – Rozdrażniona szarpnęła zapleciony warkocz. – Uparty młody głupiec. Dużo mi przyjdzie z tych pieniędzy w moim wieku? Mogę równie dobrze dać jemu jak Clairmontom. Znając ich, prawdopodobnie i tak to wszystko by wylądowało w skarbonce Reynauda. – Prychnęła szyderczo. – Uparciuch, ot co. Ci rudowłosi mężczyźni. Boże uchowaj. Nic nie dają sobie powiedzieć. – Potrząsnęła głową. – Wymaszerował wczoraj rozgniewany i tyle go widziałam.
Wbrew woli się uśmiechnęłam.
– Dobrana z was para – zauważyłam. – Dwoje uparciuchów.
Armande strzeliła spojrzeniem oburzona.
– Ja? – wykrzyknęła. – Stawiasz mnie na równi z tym awanturnikiem, który ma łeb jak marchewka! Ze śmiechem to odwołałam.
– Postaram się go znaleźć – powiedziałam, wychodząc.
Nie znalazłam go, chociaż szukałam nad rzeką przez całą godzinę. Nawet metody mojej matki zawiodły. Jednak wydedukowałam, gdzie nocuje. Niedaleko domu Ar-mande, w jednej ze stosunkowo najporządniejszych ruder. Ściany są oślizgłe od wilgoci, ale piętro wydaje się dosyć suche i w kilku oknach zostały szyby. Drzwi tego domu ktoś najwidoczniej otworzył siłą i niedawno rozpalił tam w kominku. Zobaczyłam też wśród kilku mebli, przypuszczalnie kiedyś pozostawionych jako bezużyteczne rupiecie, zwęglony zwój brezentu uratowany z pożaru i stertę drewna z rzeki. Wołałam Roux, ale nie usłyszałam odpowiedzi.
O pół do dziewiątej musiałam otworzyć La Praline, więc zaniechałam poszukiwań. Roux zjawi się, gdy zechce. Kiedy przyszłam, czekał Guillaume. Stał przed sklepem, chociaż drzwi nie były zamknięte na klucz.
– Powinien był pan wejść, poczekać w sklepie.
– Och, nie – powiedział żartobliwie z poważną miną. -Nie pozwoliłbym sobie na takie zuchwalstwo. Roześmiałam się.
– Trzeba w życiu ryzykować. Niech pan wejdzie i spróbuje moich nowych religieuses.
On nadal po śmierci Charly'ego wydaje się mniejszy, skurczony, jego zasuszoną chochlikowatą młodo-starą twarz wciąż żłobi smutek. Ale poczucie humoru, kpiąca ironia chronią go przed litowaniem się nad sobą. Dzisiaj miał omawiać następstwa pożaru u rzecznych Cyganów.
– Na dzisiejszej mszy słowo nie padło o tym z ust cure Reynauda – oznajmił, nalewając sobie czekolady ze srebrnego czajnika. – Na wczorajszej też nic. Ani słowa.
Przyznałam, że milczenie Reynauda, zważywszy na to, jak interesował się tą wędrowną społecznością, jest niezwykłe.
– Może on wie coś, o czym nie może powiedzieć – podsunął Guillaume. – Pani rozumie. Tajemnica konfesjonału.
Powiedział, że widział Roux rozmawiającego z Narcis-se'em przy jego inspektach. Może Narcisse zaproponuje Roux jakąś pracę, pomyślałam z nadzieją.
– Narcisse często zatrudnia dorywczych pracowników
– ciągnął. – Jest wdowcem. Bezdzietny. Nie ma nikogo do zarządzania farmą poza jednym siostrzeńcem w Marsylii. I wszystko mu jedno, kogo najmie latem, kiedy będzie miał dużo roboty. Byleby to byli ludzie solidni, dla niego nie ma znaczenia, czy chodzą do kościoła, czy nie chodzą.
– Uśmiechnął się niepewnie, jak zwykle przed wypowiedzią, którą uważa za zbyt śmiałą. – Czasami się zastanawiam – zaczął z namysłem – czy Narcisse nie jest lepszym chrześcijaninem w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu niż ja albo Georges Clairmont… albo nawet cure Reynaud. – Wypił łyk czekolady. – No bo Narcisse przynajmniej pomaga. Daje pracę ludziom, którzy potrzebują pieniędzy. Pozwala Cyganom obozować na swojej ziemi. Wszyscy wiedzą, że od lat sypia ze swoją gospodynią i nigdy nie fatyguje się do kościoła, chyba że chce tam spotkać kogoś z klientów, ale przynajmniej pomaga.
Zdjęłam pokrywę z półmiska pełnego religieuses i położyłam jedną na jego talerzyku.
– Myślę – powiedziałam – że nie ma czegoś takiego jak dobry czy zły chrześcijanin. Są tylko dobrzy i źli ludzie. Przytaknął i wziął w dwa palce okrągłe ciasteczko.
– Być może.
Nastąpiła długa chwila ciszy. Nalałam sobie szklankę czekolady i likieru noisette z wiórkami orzechów laskowych, zapach był ciepły, ożywczy jak zapach drewna w późnym jesiennym słońcu. Guillaume dokładnie zjadał swoją religieuse, ze smakiem. Zebrał okruchy z talerzyka zwilżonym palcem wskazującym.
– W takim razie to wszystko, w co wierzę przez całe życie… grzech i pokuta, Zmartwychwstanie… pani by powiedziała, że nic z tego nie ma żadnego znaczenia? Czy tak?
Читать дальше