Poszedłem do kasy. Blue Stocking obstawiano 9:2. Mogłoby być trochę więcej, jakieś 100:10, ale tak naprawdę, to tym razem chodziło mi o zwycięstwo tego konia, a nie o szmalec. Mimo wszystko chętnie zainkasowałem 250 zielonych i parę mniejszych banknotów.
– Jak będzie pan obstawiał jutro? spytał barman po moim powrocie.
– Do jutra mamy jeszcze dużo czasu. No i przyjdą na świat zupełnie nowe konie! I to jest najważniejsze!!!
Wypiłem i zostawiłem mu dobry napiwek. Jednego dolara.
Wszystkie wieczory wyglądały podobnie. Jechałem wybrzeżem, wyszukując sobie restauracje, gdzie można było spokojnie i w ciszy zjeść kolację. Tam, gdzie było cicho, było też i dość drogo. W trakcie tych wieczornych wypraw wykształciłem w sobie ekstra zmysł podpowiadający mi gdzie warto, a gdzie nie warto bywać.
Nie wszędzie można było dostać stolik z widokiem na ocean, chyba, że było się gotowym odczekać przy barze czasami godzinę, a bardzo często dłużej. Ja bardzo lubiłem te stoliki. Ocean i księżyc zawsze nastrajały mnie romantycznie, wpatrzony w nie cieszyłem się życiem i tym, że potrafiłem żyć. Bardzo często więc czekałem przy barze na wolny stolik przy oknie. Mała sałata i duży stek, bo to ciągle zamawiałem, smakowały wtedy najlepiej. Obsługa, odpowiadając na moje uśmiechy, też się uśmiechała, ocierając się w przelocie o mnie, co dodatkowo podnosiło temperaturę spożywanych potraw. Tę sztukę uwodzenia obsługi w knajpach opanowałem perfekcyjnie w czasach, kiedy pracowałem w rzeźniach albo przemierzałem kraj, układając tory kolejowe, albo lepiłem z odpadów mięsnych ciastka dla psów, spałem na ławkach w licznych parkach, czy też wykonując wszelkie prace we wszystkich możliwych stanach Ameryki.
Po kolacji udawałem się na poszukiwanie motelu. I to zawsze trwało dość długo. Po drodze zatrzymywałem się w barach, piłem piwo i whisky. Omijałem motele oferujące pokoje z telewizorami. Szukałem prostego wyposażenia, wygodnego i czystego łóżku, gorącego natrysku, Komfortu, nigdy luksusu.
Życie może być cudowne. I tych jego cudowności było mi zawsze za mało.
Właśnie czekałem w barze na kolejny bieg i zobaczyłem tę kobietę. Bóg, czy coś podobnego, tworzy bez przerwy kobiety i wyrzuca je na ulice. Jedna ma za duży tyłek, druga za oszczędnościowe cycki, są bardzo szalone i mniej zwariowane, religijne i te, co wróżą z fusów, takie, które nie trzymają na wodzy swoich „wiatrów,” a także z za długimi nosami czy zbyt szczupłymi udami…
Ale od czasu do czasu pojawia się istota… boska? Kobieta pękająca w szwach… seks – maszyna, przekleństwo, początek i koniec Wszechrzeczy. Właśnie usiadła przy barze. Niestety, nie obok mnie! Była mocno wstawiona. Barman nie chciał już jej niczego podawać. Zaczęła szemrać i głośno ryczeć, nawet kląć. Zadzwoniono na policję i te umundurowane polipy chwyciły ją za ramiona i ściągnęły ze stolika.
Wypiłem swojego drinka i zwróciłem się spokojnie do nich:
– Panowie! Panowie!
Popatrzyli się na mnie.
– Czy moja żona w czymś przesadziła?
– Przypuszczamy tylko, że jest bardzo mocno wstawiona. Chcieliśmy ją wyprowadzić na zewnątrz!
– Ma brać udział w następnej gonitwie?
Zaśmieli się z mojego durnego „cha cha cha – dowcipu”.
– Nie. Nie. Odstawimy ją na parking za torami.
– Ja sam to zrobię. Od tego jestem jej mężem. Także od tego!
– Nie zgłaszamy sprzeciwów. Prosimy zwrócić tylko uwagę na samopoczucie pańskiej żony.
Nie bawiłem się z nimi dłużej. Chwyciłem ją za ręce i usadziłem na stoliku.
– Niech Bogu będzie chwała, a i panu, skoro uratowaliście moje życie westchnęła.
Jej biodra musnęły okolice mojego pępka.
– Fantastycznie! Nazywam się Hank!
– A ja Mary Lou.
– Mary Lou – powiedziałem – kocham panią.
Roześmiała się.
– I mam nadzieję, że nie chowa się pani za kolumnami w operach?
– Nigdy niczego nie chowam – powiedziawszy to, zdecydowanym ruchem wypięła piersi do przodu.
– Chciałaby się pani czegoś napić?
– Zawsze! Ale ci tu nie chcą mnie już obsługiwać!
– Tu mają więcej barów, Mary Lou. Chodźmy na pierwsze piętro. Tylko nie krzycz i nie klnij. To płoszy konie. Co pijemy?
– Wszystko i zawsze!
– Scotch z wodą?
– Natychmiast!
Piliśmy do końca biegów. Przyniosła mi szczęście. Wygrałem dwie gonitwy z trzech.
– Przyjechała pani samochodem?
– Tak. Z jakimś pokręconym, w krostach. Możemy o nim zapomnieć.
– Jeśli pani to potrafi, to ja tym bardziej.
W samochodzie rzuciliśmy się na siebie, a jej język wił się jak zagubiona żmija nerwowo szukająca wyjścia z pułapki. Jechaliśmy wybrzeżem w poszukiwaniu lokalu. Tego wieczora miałem szczęście. Stolik z widokiem na wodę był wolny. Wypiliśmy parę drinków, czekając na sałatę i steki. Wszyscy wlepiali w nią swoje ślepia. Zapaliłem cygaro, wiedząc już, że wyszukałem sobie kogoś rzeczywiście bardzo szczególnego. Każdy z gapiących się w naszą stronę wiedział, o czym ja myślę, Mary Lou też to wiedziała, a ja uśmiechałem się do samego siebie nad palącą się zapałką.
– Ocean – patrz, jak napiera, jak dobiera się do brzegu, i jak go zdradza, odpływając. A w nim miliony gatunków ryb, biednych stworzeń zwalczających się i pożerających się nawzajem. My chyba jesteśmy też takie rybki, tylko trochę wyżej, nad powierzchnią tej cudownej wody. A mimo to, jeden fałszywy krok, i po tobie. Czasami dobrze jest się nad tym zastanowić, nawet i przez krótką chwilę. Czasami wydaje się nam, że też opanowaliśmy sztukę pływania.
Wyciągnąłem następne cygaro i zapaliłem.
– Jeszcze raz to samo, Mary Lou?
– Tak jest, Hank.
Dojechaliśmy do hotelu. Stary budynek, elegancki, wlepiony w skarpę nad Oceanem. Dostaliśmy pokój na parterze, mogliśmy więc wsłuchiwać się w oceaniczną kąpiel, fale odchodzące i nadchodzące, mogliśmy wdychać zapach oceanu.
Nie przystępowałem do rzeczy od razu. Długo rozmawialiśmy, ostro grzejąc w żyłę. A potem usiadłem blisko niej i zaczęło się: rozebrałem się do naga, nie pozwoliłem zdjąć jej ani jednego własnego łaszka, zaniosłem ją do łóżka, wlazłem na nią, policzyłem wszystkie jej żebra i najmniejsze chrząstki, rozbierając ją powoli, bez pośpiechu. A potem byłem w środku. Łatwe to nie było. Stawiała opór, na szczęście taktyczny, na szczęście długo to nie trwało. Dawno nie było tak wspaniale. Słyszałem wodę, słyszałem fale, słyszałem ją. Wydawało mi się, że robimy to tam, pod wodą. Trwało to wieczność. A potem stoczyłem się z niej, spocony i zmachany.
O ty Boże, co ty czynisz z ludźmi – wzdychałem – co ty z nami wyrabiasz! Kiedyś chciałbym się dowiedzieć, dlaczego właśnie w takich momentach Bóg zawsze pojawia się na samym końcu języka.
Następnego dnia pojechaliśmy zabrać jej rzeczy. Zostawiła je w którymś z bardzo licznych tu hoteli. Podejrzany typ z brodawką na nosie wyszedł nam naprzeciw. Nie powiem, że wyglądał miło i ujmująco.
– I zabierasz się teraz z tym tu – zapytał Mary Lou, wskazując na mnie.
– Tak.
– Proszę! Proszę! Więc życzę ci dużo szczęścia!
Zapalił papierosa.
– Dziękuję ci, Hektor.
– Hektor, a co to za osrane imię?
– Po piwku – zapytał krótko.
– A jak – odpowiedziałem jeszcze krócej.
Hektor siedział na tapczanie. Poszedł do baru i przyniósł trzy butelki piwa. Niemieckie. Importowane. Nietanie. Nalał do szklanki i podał Mary Lou.
Читать дальше