– „Och, bardzo mi przykro!
– Nic nie szkodzi.
– Naprawdę nie chciałem, mam nadzieję, że… jest mi bardzo przykro…
– Zapewniam pana, że nic się nie stało.
– Rzeczywiście… czy aby pani tak myśli?”
I taki dialog wali autor prawie na dwie strony! Musiało mu ostro odbić! Okazało się dalej, że ta kobietka, mimo że zdążyła już sama obejść wszystkie kolumny na wszystkich piętrach gmachu operowego, była ze swoim mężem, lekarzem, nie czującym się najlepiej w przybytku operowej muzy, a nawet nie rozróżniającym „Bolera” Ravela od de Falli „Trójgraniastego kapelusza”. I w tym momencie poczułem sympatię do lekarza.
Zderzenie przy kolumnie miało swoje reperkusje. Te dwie niezwykle wrażliwe i delikatne dusze spotykały się, wykorzystując różne muzyczno – koncertowe okazje, aż wreszcie kiedyś odwiedziły hotel w celu… (ten cel został przez autora jedynie zasugerowany, bowiem takie eteryczno – liryczne istoty nie mogły spotykać się w hotelu w zamiarze popierdolenia sobie odrobinę). A potem to już tylko z góry na tępe pazury… piękna kobietka kochała swojego nie douczonego muzycznie lekarza, ale i zakochała się w bohaterze (Janko) powieści. A ponieważ nie znalazła pomysłu na rozwiązanie takiego równoramiennego trójkąta, musiała się zabić. Janko i lekarz zostali sami, każdy w swojej kałuży własnych łez.
Autorowi powiedziałem:
– Początek jest wcale, wcale… ale dialog przy kolumnie musisz albo wyrzucić albo radykalnie zmienić. Tej kupy nikt nie będzie chciał wąchać…
– NIE – darł się jak zwykłe – NIC NIE BĘDZIE ZMIENIANE!!!
Miesiące płynęły, a w regularnych odstępach czasu wpływały na moje ręce coraz to inne wersje autobiograficznej powieści Janko.
– JUŻ NIE PIERDOL – darł się jak zwykle autor. NIE BĘDĘ JEŹDZIŁ DO NOWEGO YORKU, ŻEBY LIZAĆ DUPY JAKIMŚ TAM WYDAWCOM!
– Słuchaj przyjacielu, dlaczego nie rzucisz w diabły tej roboty na poczcie! Wynajmij sobie skromny pokoik i pisz, szlifuj te swoje talenty!
– TAKI TYP JAK TY MÓGŁBY TO ZROBIĆ – odpowiedział. – Z TAKIM PIJACKIM RYJEM. CIEBIE ZATRUDNIĄ ZAWSZE, BO MYŚLĄ: TAKI NIGDZIE ROBOTY NIE ZNAJDZIE, WIĘC BĘDZIE CICHO SIEDZIAŁ U NAS. A ZE MNĄ JEST DUŻO GORZEJ. POPATRZĄ NA MNIE, NA MOJĄ INTELIGENTNĄ TWARZ, I ZARAZ ZACZYNAJĄ KOMBINOWAĆ, ŻE TAKI INTELIGENT DŁUGO U NICH NIE ZOSTANIE, WIĘC NIE OPŁACA SIĘ GO W OGÓLE ZATRUDNIAĆ.
– Mówię ci jeszcze raz, mały pokoik, dużo papierów i ołówków. To jest moja rada.
– JA POTRZEBUJĘ POCZUCIA PEWNOŚCI I BEZPIECZEŃSTWA!
– Nie wszyscy artyści tak głośno się tego domagali. Van Gogh nawet o tym nie myślał.
– ALE FARBY DOSTAWAŁ BEZPŁATNIE OD BRATA! – zakrzyczał mnie mój młodszy kolega.
I stało się to, co się stać musiało. Wymyśliłem własny system obstawiania koni. I mimo że grałem tylko dwa czy trzy razy w tygodniu, zainkasowałem w ciągu półtora miesiąca ponad trzy tysiące dolarów. Zacząłem marzyć o małym domku nad morzem, widziałem się już w eleganckich garniturach, śpiącego do południa, bez stresów i neuroz, jeżdżącego importowanym samochodem na tor wyścigowy, biorącego udział w licznych biesiadach i spotkaniach, gdzie podawano kilogramowe steki, a przed i po nich zimne drinki w kolorowych szklankach. W marzeniach rzucałem już kelnerowi sute napiwki, paląc bardzo drogie cygara i wspierałem się o najpiękniejsze kobiety. Takie myśli zbyt szybko niepokoją głowę każdego gracza stojącego przed zakratowaną kasą, skąd powoli wysuwają się banknoty o dużych nominałach. Takie myśli tym bardziej niepokoją głowę każdego gracza, moją też!, jeśli zdamy sobie sprawę z tego, że w przeciągu jednej minuty i sześciu sekund, bo tyle trwa gonitwa na trzy czwarte mili, można zarobić równowartość miesięcznego wynagrodzenia za pracę na poczcie!
Stałem właśnie w biurze pełniącego dyżur inspektora. On siedział po drugiej stronie biurka. Trzymałem w ręku cygaro i wydmuchiwałem z siebie opary whisky z ostatniej popijawy.
Pachniałem pieniędzmi. Czułem, że on to czuje.
– Panie Witers – łagodnie otworzyłem naszą rozmowę – poczta traktowała mnie zawsze bardzo dobrze. Niestety, mam ostatnio liczne zobowiązania, które muszę załatwić błyskawicznie. Jeżeli nie da mi pan długoterminowego urlopu, będę zmuszony prosić o przeniesienie mnie na emeryturę.
– Czy pan, panie Chinaski, nie korzystał już z przysługującego mu urlopu?
– Nie. Moje podanie zostało odrzucone. Tym razem nie powinien się pan posuwać aż tak daleko. Albo urlop, albo emerytura!
– Proszę wypełnić ten formularz, a potem ja go podpiszę. W ramach przysługujących mi kompetencji mogę dać panu dziewięćdziesiąt dni roboczych urlopu.
– No, i bosko! – powiedziałem, powoli wypuszczając niebieski dym spalanego przeze mnie bardzo wytwornego, więc i drogiego cygara.
Wyścigi konne odbywały się teraz na wybrzeżu, sto pięćdziesiąt kilometrów na południe. Dalej opłacałem czynsz za mieszkanie w mieście, wsiadałem w samochód i jechałem wybrzeżem w tamtą stronę. Raz czy dwa razy w tygodniu wpadałem do mieszkania, przeglądałem pocztę, spałem i wracałem na tor. Pyszne życie. Może dlatego, że zaczynałem naprawdę wygrywać. Po ostatnim biegu dnia fundowałem sobie w barze drinka, a potem piwo, nie oszczędzając na napiwkach dla obsługi. Nowe życie – tak to sobie nazwałem. Nic nie może mi go zakłócić.
Pewnego popołudnia odechciało mi się siedzieć na torze i przed ostatnim biegiem ulokowałem się przy barze. Obstawiałem pięćdziesiąt dolarów za wygraną. Jeśli się ma pieniądze, a do tego się jeszcze wygrywa, to jest to dokładnie to samo, jakby stawiało się pięć czy dziesięć dolarów na wygraną.
– Scotch z sodą – powiedziałem barmanowi. Ostatniego biegu posłuchamy sobie przez głośnik.
– Jakiego konia pan obstawił?
– Blue Stocking pięćdziesiąt za wygraną.
– Dużo za ciężki i za tłusty.
– Jeśli się nie mylę, to miał być dowcip? Tak? Dobry koń w biegu o sześć tysięcy dolarów może z palcem w dupie ważyć więcej niż 110 funtów! Jest jeden tylko warunek – pozostałe konie powinny być dużo cięższe.
Naturalnie, że nie była to przyczyna, dla której postanowiłem postawić na Blue Stocking. Starałem się puszczać w obieg fałszywe informacje, i uwolnić się od pewnego typu ludzi, nazwanych przeze mnie „podrabiaczami”. Nie było wtedy jeszcze transmisji telewizyjnych. Słuchało się sprawozdania radiowego.
Tego dnia wygrałem już 380 dolarów. Wpadka na ostatnim biegu zmniejszyłaby mój utarg dzienny netto tylko o pięćdziesiąt dolarów, trzysta trzydzieści dolarów na czysto, to dobry zarobek na jeden dzień.
Słuchaliśmy. Sprawozdawca wymieniał imiona wszystkich koni, ale mojego nie było. Myślałem, że może upadł i został wycofany z wyścigu. Konie wbiegły na ostatnią prostą, zbliżały się do celu, sprawozdawca wył do mikrofonu. Zła sława tego toru polegała na tym, że ostatnia prosta była niezwykle krótka i wymuszała na koniach i dżokejach maksimum sprawności i skuteczności. Ale zanim konie przebiegły linię mety, sprawozdawca zdartym już głosem zaanonsował: „i nagle na czoło wysuwa się Blue Stocking… mknie po przeciwległym torze, zbliża się do celu… nikt nie jest w stanie mu zagrozić… i wygrywa Blue Stocking!”.
– Przepraszam pana na chwilę – powiedziałem do barmana. – Zaraz wracam. Proszę przygotować podwójną whisky z wodą.
– Natychmiast – odpowiedział barman, jakby to on wygrał ten bieg.
Читать дальше