Nikt nie otwierał, więc Lucy zadzwoniła jeszcze raz. Budziła się w niej nadzieja, zmieszana z wyrzutami sumienia, że może nie ma nikogo w domu, może będzie mogła zejść ciemnymi schodami, wyjść na ulicę i uciec od tego domu, może nie będzie musiała spojrzeć w oczy synowi. Już miała odejść, kiedy usłyszała zbliżające się kroki i drzwi się otworzyły.
Przed nią stała młoda kobieta w różowym szlafroczku, drobna, z krótkimi, ciemnymi włosami, rozświetlonymi blaskiem słońca, wpadającym do hallu z głębi mieszkania. Lucy nie widziała wyraźnie jej twarzy, tylko szczupła sylwetka rysowała się ostro na jasnym tle.
– Pani Crown? – zapytała.
– Tak – odparła młoda kobieta stojąc w szeroko otwartych drzwiach.
– Czy pan Crown jest w domu?
– Nie. – Przechyliła w bok głowę, jak gdyby chciała się lepiej przyjrzeć obcemu gościowi.
– A kiedy wróci? – pytała dalej Lucy.
– Nie wiem. – Głos młodej kobiety był teraz chłodny i nieżyczliwy. – Nie wiem, kiedy wróci. A co mam powtórzyć? Kto chciał się z nim widzieć?
– Nazywam się Crown – rzekła Lucy czując, że to brzmi śmiesznie. – Jestem jego matką.
Przez chwilę stały obie w milczeniu i przyglądały się sobie. Wtem młodsza roześmiała się.
– Proszę wejść – powiedziała ujmując Lucy za rękę. – Najwyższy czas, żebyśmy się wreszcie poznały.
Zaprowadziła Lucy przez przedpokój do saloniku. Panował tu nieład, na niskim stoliku przy tapczanie stała taca, a na tacy – nie dopita filiżanka kawy, tlący się papieros i numer „Tribune” w kontynentalnym wydaniu, otwarty na wstępnym artykule.
– A więc, witam panią w Paryżu – rzekła z leciutkim uśmiechem młodsza pani Crown.
Trudno było poznać, czy w tych słowach i w uśmiechu, który im towarzyszył, była ukryta drwina, czy też nie. Lucy znalazła się na obcym, niepewnym gruncie, toteż stała w wyczekującej pozie, ostrożna i skrępowana.
– Myślę, że przede wszystkim powinnam się przedstawić – mówiła dalej pani domu, patrząc otwarcie na Lucy. – A może pani wie, jak ja się nazywam?
– Nie, niestety nie…
– Dora. A ja znam pani imię. Może pani usiądzie. Pozwoli pani filiżankę kawy?
– Jeżeli nie ma Tony’ego… – broniła się Lucy niepewnie. – Nie chciałabym przeszkadzać tak wcześnie rano.
– Nie mam nic lepszego do roboty o tej porze – odparła Dora. – Pójdę tylko po drugą filiżankę.
Wyszła z pokoju lekkim krokiem, zbierając połami różowego szlafroczka promienie słońca wpadające przez otwarte okna. Pokój ten pamiętał lepsze czasy. Dawno nie malowane ściany
były już przybrudzone, a dywan przeświecał wytartymi plamami. Wszystko tu pachniało wynajętymi meblami w niezbyt dobrym stanie i prowizoryczną egzystencją ludzi nie dbających o jutro. Jedynie dwa duże, efektowne obrazy zawieszone na ścianie – abstrakcyjne i pełne niepokoju – świadczyły o osobistym smaku właściciela.
„Muszą być w biedzie – pomyślała Lucy. – Ale gdzie się podziały wszystkie pieniądze?”
Dora wróciła z filiżanką. Podczas gdy nalewała kawę, Lucy obserwowała ją spod oka. Była bardzo młoda, miała głęboko osadzone, czarne oczy i gęste, ciemne włosy odczesane z czoła z surową, lecz pociągającą prostotą. Matowa bladość jej trójkątnej twarzyczki podkreślała niepokojąco zmysłowy wyraz dużych i pełnych ust. Z papierosem przyklejonym do warg Dora pochylała się nad niskim stolikiem i mrużąc lekko oczy nalewała kawę. Twarz jej wydawała się naznaczona trwałym piętnem rezygnacji i zniechęcenia.
„Może to taki fason w tym roku dla młodych małżeństw? – myślała Lucy biorąc z jej rąk filiżankę. – Może zdecydowali, że w tym roku trzeba mieć minę niezadowoloną?”
– No, nareszcie – rzekła Dora siadając naprzeciw Lucy. – Jaka szkoda, że nie ma Tony’ego, żeby robić honory domu.
– Tak wcześnie wyszedł?
– Nie – odparła bezbarwnym głosem. – Jeszcze nie wrócił.
– Ma nocną pracę? – zapytała Lucy zmieszana.
– Nie.
– Bo ja… Bo ja widziałam go o drugiej w nocy, w pewnym barze… – Urwała zakłopotana.
– Tak? – Dora nie sprawiała wrażenia zainteresowanej. – I jakież było powitanie?
– Nie rozmawiałam z nim. Kiedy wyszedł z baru poprosiłam właściciela o adres.
– Był sam? – Dora przechyliła w tył głowę, by wypić resztkę kawy z filiżanki.
– Tak, sam.
– Coś podobnego! – Głos Dory był w dalszym ciągu bezbarwny i martwy.
– Przepraszam – rzekła Lucy. – Nie chcę się mieszać w… Lepiej już sobie pójdę. Jak wróci, to proszę mu powiedzieć, że jestem w Paryżu. Zostawię mój numer telefonu w hotelu i jeżeli zechce…
– Ależ nie, proszę nie odchodzić – nalegała żona Tony’ego. -
To nie jest żadne mieszanie się w nasze sprawy. Powinien wrócić lada chwila. Albo… lada tydzień – dodała śmiejąc się cierpko. – Nie, wcale nie jest tak źle, jak pani przypuszcza. W każdym razie, lubię sobie wmawiać, że nie jest tak źle, jak się ludziom wydaje. Tony ma w pobliżu pracownię i czasami, kiedy ma dużo roboty albo kiedy już nie może dłużej znieść domowych rozkoszy, zagrzebuje się w swojej norze. Ale jeżeli pani go widziała w barze o drugiej nad ranem, to chyba tej nocy tak ciężko nie pracował.
– Ma pracownię? – zdziwiła się Lucy. – A co on tam robi?
– Jak to, pani nie wie? – Dora wydawała się również zdziwiona.
– Nie. Ostatni raz odezwał się do mnie w czasie wojny, kiedy go zawiadomiłam o tym, że ojciec poległ. Zatelegrafował mi wtedy, że nie ma zamiaru przyjechać na uroczystości żałobne.
– To zupełnie podobne do niego – zauważyła Dora z wyrazem rozbawienia. – Nie znosi wszelkich ceremonii. Gdyby nasz ślub trwał pięć minut dłużej, na pewno umknąłby od ołtarza jak rączy jeleń. – Umilkła, zapaliła nowego papierosa krzywiąc się przy tym trochę i wpatrzyła się w sufit nad głową Lucy, jak gdyby przywoływała wspomnienie dnia swojego ślubu. – Przypuszczam, że pani nie wiedziała także i o tym, że jest żonaty?
– Nie wiedziałam.
– Tak, jest żonaty – powiedziała powoli. – Za swoje grzechy. Na razie jest żonaty. Przy tym kupnie nie dają żadnej gwarancji. – Zaśmiała się krótkim, urywanym śmiechem.
„Nie jest taka oschła, jak by się chciała wydać – pomyślała Lucy przyglądając się bladej młodzieńczej twarzyczce, ściągniętej wyrazem goryczy. – Może i to jest tylko moda. Albo nauczyła się nosić taką maskę, żeby wytrzymać ze swoim mężem.”
– Chce pani wiedzieć, co on robi w pracowni? – podjęła Dora. – Jest karykaturzystą. Rysuje zabawne ilustracje do czasopism. Tego pani także nie wiedziała?
– Nie – odpowiedziała Lucy. Wydawało jej się nieprawdopodobne, aby jej syn wybrał taki zawód. Słowo „karykaturzysta” kojarzyło się naiwnie w jej myślach z wyobrażeniem klownów, aktorów farsowych w śmiesznych kapeluszach i nieskomplikowanych, lekkomyślnych młodzieńców. W ciągu tej krótkiej chwili, kiedy przyglądała się Tony’emu w tej nocy, nic podobnego nie przyszło jej na myśl. Jako chłopiec był także dosyć poważny. -
Co prawda – dodała głośno – miał zwyczaj bazgrać na swoich szkolnych książkach małe rysuneczki. Ale nie było w tym nic wybitnego.
– Myślę, że musiał zrobić postępy od tego czasu – zauważyła Dora. – W każdym razie postępy w tym kierunku…
– Ale nigdy nie spotkałam jego nazwiska.
– Nie podpisuje tych rysunków swoim nazwiskiem. Mam wrażenie, że się ich wstydzi. Gdyby mógł robić cokolwiek innego, rzuciłby rysowanie.
Читать дальше