– Gdybym tu miała chociaż jednego chłopca w odpowiednim wieku – mówiła Susan malując się dalej – nie zachodziłabym na pewno do ciebie.
Patrzył na nią zdumiony. Zdawał sobie sprawę, że bolą go te słowa, ale nie mógł zrozumieć, dlaczego. Roztargnionym ruchem wziął teleskop i zaczął się wpatrywać w niebo.
– Pułap się podnosi – oznajmił po chwili.
Susan obserwowała go z chłodną uwagą, niby pogromca zwierząt, który postanawia przerobić jeszcze jedną sztuczkę przed zamknięciem na noc klatek.
– A wiesz, co robią dorośli, kiedy idą razem do łóżka? – zapytała.
– Pewnie że wiem – odparł z fałszywą nutą w głosie.
– No, co?
Przypomniał sobie, co Barker opowiadał o tych sprawach. Ale pomieszało mu się to wszystko w głowie, a przy tym Barker tak niewyraźnie mówił o konkretnych szczegółach. Tony przestraszył się, że gdyby zechciał powtórzyć to, co słyszał, zdradziłby się tylko przed Susan ze swoją beznadziejną ignorancją.
– No cóż – odparł z zakłopotaniem – wiem tylko, że…
– Więc wiesz czy nie wiesz? – nastawała nieubłaganie.
Tony sięgnął po okulary i włożył je z powrotem, aby zyskać trochę na czasie.
– Jeff zaczął mi właśnie o tym mówić któregoś dnia – bąkał nieskładnie. – Powiedział, że mój ojciec go o to prosił. Coś takiego o… o nasieniu.
– O nasieniu! – prychnęła pogardliwie. – Już z tego widać, że nie masz o niczym pojęcia.
– A skąd ty wiesz wszystko tak dobrze? – zaatakował Tony, usiłując się w ten sposób ratować.
– Bo jednej nocy podglądałam mamę i ojca. To znaczy, mojego ojczyma. Wrócili późno do domu i myśleli, że śpię. Zapomnieli zamknąć drzwi od sypialni. A ty nigdy nie podglądałeś swoich rodziców?
– Nie – odparł Tony. – Oni nigdy nie robią takich rzeczy.
– Na pewno robią.
– Nie, nie robią.
– Nie bądźże takim naiwniakiem – powiedziała znudzonym tonem. – Przecież wszyscy to robią.
– Ale nie moi rodzice! – wykrzyknął głośno.
Czuł, że musi temu zaprzeczyć ze wszystkich sił, ale nie wiedział dlaczego. Na pewno miało to coś wspólnego z tym postękiwaniem, podobnym do świńskiego chrząkania, które Albert Barker próbował naśladować.
– Ach, przestań się wygłupiać – rzekła Susan.
Bał się, że lada chwila może się rozpłakać, i nienawidził jej za to, że była tutaj i że mówiła w ten sposób.
– Jesteś zepsuta. Jesteś obrzydliwa dziewucha – rzucił jej prosto w twarz.
– No, no, tylko bez przezywania! – powiedziała ostrzegawczym tonem.
– Obrzydliwa dziewucha! – powtórzył.
– No, to najlepiej pójdź sam i zobacz. W dodatku, wcale nie z twoim ojcem.
– Kłamiesz!
– Pojechała do kina! – Susan zrobiła pogardliwy ruch ręką. – Filmy wyświetlają tylko w soboty i niedziele. Mogą ci bajerować, co im ślina na język przyniesie, a ty we wszystko wierzysz, może nie? Dzieciak z ciebie. – Gwałtownym gestem wskazała za siebie. – Idź tam, do domu jego siostry, i zajrzyj przez okno, tak jak ja zajrzałam. Przekonasz się, czy kłamię.
Tony zamierzył się na nią niezdarnie teleskopem, ale Susan była zwinniejsza i silniejsza od niego. Przez chwilę szamotali się z sobą, aż w końcu wyrwała mu teleskop i z rozmachem rzuciła na podłogę. Stali naprzeciw siebie i dyszeli.
– Nie próbuj się na mnie porywać – powiedziała wreszcie odpychając go pogardliwie. – Maluch! Głupi maluch! A nie zapomnij wziąć swoich okularów.
Obróciła się na pięcie i odeszła kołysząc biodrami, na których opinały się ciasno niebieskie spodnie.
Tony patrzył za nią i gryzł wargi, aby powstrzymać łzy. Potem, nie zdając sobie sprawy, dlaczego to robi, poszedł do pokoju matki i usiadł na łóżku. W pokoju pachniało perfumami i specjalnym gatunkiem mydła, które Lucy sprowadzała sobie z Nowego Jorku. Nagle zerwał się i znowu wyszedł na ganek. Na dworze było spokojnie, chmury opuściły się jeszcze niżej, a jezioro wydawało się jeszcze bardziej szare i nieprzychylne niż przedtem. Stał przez chwilę w tej ciszy i spokoju, potem zeskoczył z ganku i zaczął biec wzdłuż brzegu jeziora, przez las, w stronę domu, w którym mieszkała siostra Jeffa.
Zmierzchało już, kiedy Lucy i Jeff zbliżali się do domu. W rozdarciu między chmurami widać było słońce zachodzące za góry. Ostatnie promienie padały niemal poziomo i, pozbawione już ciepła, malowały jezioro na ołowianoróżowy kolor. Ponad wodą niosły się z drugiego brzegu dźwięki trąbki. Zdawało się, że dolatują z większej odległości niż zwykle, tak chwiejnie brzmiały, stłumione i osmętniałe w ten chmurny wieczór. Lucy miała na sobie płaszcz od deszczu uszyty w ten sposób, że spadał jej z ramion, jak peleryna, sztywnymi, dostojnymi fałdami, które poruszały się w rytm powolnych kroków. Jeff szedł nieco z tyłu. Zmierzali przez trawnik w kierunku domu. Lucy weszła na schody prowadzące na ganek i zatrzymała się na drugim stopniu, nasłuchując melodii z tamtego brzegu. Zaczęła zdejmować płaszcz, Jeff pomógł jej, położył okrycie na krześle i obrócił ją powoli twarzą ku sobie. Skuliła się trochę w ramionach i uśmiechnęła się do niego przechylając w bok głowę. Ukośne promienie słońca zdawały się wyczarowywać z twarzy Jeffa kilka rozmaitych wyrazów naraz, jak gdyby on sam nie był pewien, czy jest w tej chwili zwycięzcą czy zwyciężonym, czy jest szczęśliwy chowając w sobie wspomnienie tego popołudnia, czy też pełen rozpaczy, że oto już minęło. Dźwięki trąbki zamierały ostatnim echem na wodzie. Lucy zbliżyła się do stołu i wzięła paczkę papierosów.
– Gdziekolwiek się znajdę – zaczął Jeff podsuwając jej ogień – ile razy usłyszę granie trąbki, zawsze sobie przypomnę o tym…
– Ciicho – ostrzegła go półgłosem:
Odrzucił zapałkę i zapatrzył się w Lucy. Jej szare, podłużne oczy były wpół przymknięte, uśmiechały się, kryły w sobie jakąś niezrozumiałą aluzję do Wschodu i miały taki wyraz, jak gdyby strzegły tajemnicy, której nie wyjawią nigdy nikomu. Jeff patrzył na jej miękko zarysowane, pełne usta, które teraz, bez szminki, zlewały się z opalenizną na twarzy i wydawały się prawie bezbarwne.
– O Boże! – wyrzekł ściszonym głosem. Nie wziął jej w ramiona, tylko powoli, delikatnie przesunął dłonią wzdłuż jej boku, a potem pieszczotliwie zatrzymał rękę na brzuchu. – Taki cudowny zakątek – wyszeptał.
Lucy zaśmiała się i powtórzyła ostrzegawczo:
– Ciicho.
Chwyciła jego rękę, podniosła do ust i ucałowała wnętrze dłoni.
– Dziś w nocy… – upomniał się.
Pocałowała go w czubki palców z zabawnym cmoknięciem, tak jak się całuje rączkę dziecka.
– Nie, już dosyć – powiedziała stanowczo. Puściła jego rękę i otworzyła drzwi do wnętrza domu. – Tony! – zawołała. – Tony, gdzie jesteś?
Nie było odpowiedzi, więc wróciła do Jeffa. On podniósł z podłogi rękawicę i piłkę, które Tony porzucił tu przed godziną, i zaczął podbijać piłkę, ćwicząc najrozmaitsze chwyty lewą ręką.
– Pewnie jeszcze nie wrócił z wycieczki – powiedział. – Nie niepokój się. Na pewno wróci na kolację.
– Mam ochotę pójść do pokoju i przebrać się.
Jeff położył z powrotem rękawicę i piłkę na podłodze.
– Nie, nie odchodź jeszcze – poprosił. – Zostań tutaj. Przecież nie musisz się przebierać. Przepadam za tą twoją sukienką. – Dotknął nakrochmalonej tkaniny, która odstawała sztywno na biodrze. – Okropnie się do niej przywiązałem.
Читать дальше