– No, dobrze – zgodziła się. – Wszystko robimy tak, jak ty chcesz, bo…
Nie dokończyła.
– Bo co?
– Bo masz dwadzieścia lat.
– Do diabła z takim uzasadnieniem!
– Nie ma żadnego innego, mój chłopczyku – rzekła Lucy pogodnie.
Położyła się na rozsuwanym fotelu, z nogami spuszczonymi na podłogę. Jeff stał nad nią i patrzył, jak leżała z głową odrzuconą na poduszki, mrużąc oczy przed dymem z papierosa.
– O Boże! – wymamrotał.
– Przestań mówić: O Boże!
– Dlaczego?
– Bo to wywołuje zupełnie niepotrzebne skojarzenia. Dopro wadzisz do tego, że będę się czuła winna, a ja nie chcę się czuć winna. No i usiądź. Przecież nie musisz być ciągle nade mną.
Usiadł na podłodze opierając się plecami o fotel, z głową blisko jej łona.
– Kiedy ja bardzo lubię być nad tobą – powiedział.
– Ale tylko w ściśle określonych godzinach. – Końcami palców musnęła z tyłu jego głowę, tuż ponad karkiem. – Rozkoszne… – szepnęła. – Nie wolno ci nosić dłuższych włosów.
– Okej.
Przesunęła dłonią po jego głowie.
– Masz mocną, twardą czaszkę.
– Okej.
– Włosy pachną ci tak jak Tony’emu. Pachną latem. Tak sucho, słonecznie. Włosy mężczyzn nabierają z wiekiem innego zapachu. Papierosy, kłopoty, zmęczenie, fryzjerzy…
– A jaki jest zapach zmęczenia? – zapytał Jeff.
Zastanowiła się.
– Taki sam jak smak aspiryny – odparła po chwili. – Gdybym była mężczyzną, kochałabym tylko siedemnastoletnie dziewczątka, takie lśniące, jędrne, świeżutkie.
– A ja, gdybym był mężczyzną, kochałbym tylko ciebie.
Roześmiała się.
– Masz rycerskie maniery. Ale teraz, mów, prawdę. Ile miałeś dziewcząt?
– Jedną.
– O, to znaczy, że razem ze mną dwie.
– To znaczy, że razem z tobą… jedną.
– Jesteś naprawdę rycerski. Oczywiście, nie wierzę ci ani trochę – rzekła Lucy.
– No, więc dobrze, zaraz się wyspowiadam. Jestem uwodzicielem. Odkąd skończyłem piętnaście lat, z pół tuzina kobiet popełniło z mojego powodu samobójstwo. Poza tym jestem bigamistą. W dziesięciu stanach sądy poszukują mnie pod rozmaitymi nazwiskami. Uwiodłem najukochańszą przyjaciółkę mojej rodzonej babki, kiedy miałem zaledwie cztery lata, i od tego czasu nie próżnowałem. Jestem na czarnej liście we wszystkich przyzwoitszych szkołach żeńskich na Wschodzie. Moja książka pod tytułem „Jak zdobyć, zatrzymać przy sobie i pozbyć się kobiety?” została już wydana w dwunastu krajach, z tego w kilku takich, gdzie mówi się tylko językami wymarłymi dwa tysiące lat temu.
– No, dosyć już, dosyć. Zrozumiałam – przerwała mu ze śmiechem. – Jesteś dziwny. Myślałam, że młodzi mężczyźni są dzisiaj strasznie… wiesz, rozpuszczeni.
– Jeżeli o mnie chodzi, to raczej odwrotnie.
Lucy uniosła głowę z poduszki i przyglądała mu się z zaciekawieniem. Nie odwrócił się ku niej.
– Wierzę ci – powiedziała.
– Czekałem.
– Na co?
– Na ciebie – odparł bez namysłu.
– Nie błaznuj.
– Ja wcale nie błaznuję. Czekałem na coś… – Zawahał się. – Na coś porywającego. Nie uznaję takich przypadkowych, nieważnych, niedoskonałych historii. A te dziewczęta, które znałem dotychczas? Były ładne albo sprytne, albo zabawne. Ale ani jedna nie była porywająca.
– Coś podobnego! – zdumiewała się. – Ależ ty jesteś romantyk.
– Albo się kocha romantycznie – stwierdził mentorskim tonem – albo można równie dobrze pójść poćwiczyć na boisku sportowym.
Roześmiała się na te słowa.
– Naprawdę, jesteś dziwny. – Usiadła i zapytała już poważniejszym tonem: – Więc uważasz, że ja jestem porywająca?
– Tak.
– No wiesz, pierwszy raz w życiu ktoś o mnie myśli w ten sposób.
– A twój mąż?
– Nie wiem – odparła ostrożnie. – Przypuszczam, że jest mu ze mną wygodnie.
– To niedużo.
– Niedużo? – Ton Lucy pełen był rezerwy. – Dotychczas tak właśnie było.
– A teraz?
Odrzuciła nie dopalony papieros i paru umiejętnymi ruchami rąk wygładziła suknię.
– A teraz mam ochotę przejść się do baru i napić się czegoś – rzekła wstając.
Jeff cofnął ramię i nie odwracając się popchnął ją delikatnie z powrotem na fotel.
– Jakie… jakie jest to twoje małżeństwo? – zapytał.
– Na co ci ta wiadomość?
– Muszę wiedzieć. Chcę wiedzieć o tobie wszystko. Chcę zobaczyć twoje fotografie, kiedy byłaś małą dziewczynką. Chcę wiedzieć, jakie jest twoje panieńskie nazwisko.
– Hammond.
– Hammond – powtórzył za nią. – Lucy Hammond. Doskonale. Chcę wiedzieć, jakie książki czytałaś, kiedy miałaś czternaście lat.
– Wichrowe wzgórza, Kapitał Marksa i Małe kobietki.
– Doskonale. Chcę wiedzieć – mówił dalej – jak zamierzałaś ułożyć sobie życie, zanim wyszłaś za mąż. Chcę wiedzieć, o czym rozmawiasz z mężem w domu, przy stole.
– I po co ci to?
– Bo chcę, żebyś do mnie należała. Chcę mieć twoją przeszłość i cały ten czas, kiedy nie byłaś ze mną, i twoją przyszłość.
– Oj, ostrożnie! – przerwała mu ostrzegawczym tonem.
– Nie chcę być wcale ostrożny. Więc jak jest z tym twoim małżeństwem? Z tym prawomocnym, zbudowanym na opoce małżeństwem?
– Zawsze uważałam – odparła rzeczowo – że jest zupełnie udane.
– A teraz jak uważasz?
– Od połowy września będę znów uważała, że jest zupełnie udane.
Jeff podniósł się, przeszedł przez ganek i oparł się o słup podtrzymujący daszek, spoglądający w dal, na jezioro.
– Lucy – odezwał się nagle.
– Co takiego?
– Kiedy on tu przyjedzie… – Mówił stłumionym głosem. – Ten Crown… będziesz z nim spała? – Odwrócił się i patrzył jej prosto w twarz.
Lucy zerwała się z fotela i chwyciła swój płaszcz.
– Już najwyższy czas, żebyśmy poszli się czegoś napić – oznajmiła stanowczo.
– Odpowiedz na moje pytanie.
– To nie ma nic wspólnego z naszą sprawą. Włożyła płaszcz i zaczęła go zapinać.
– Musisz mi coś obiecać – powiedział nie ruszając się z miejsca.
– Ale co?
– Przyrzeknij mi, że nie będziesz współżyła z mężem, dopóki…
– Dopóki?
– Dopóki będziemy ze sobą razem.
Lucy zapięła już płaszcz i podniosła kołnierz.
– To znaczy, jak długo?
Jeff przełknął ślinę i bąknął z nieszczęśliwą miną:
– Nie wiem.
– Powiedz dokładnie – domagała się Lucy. – Dwa dni? Tydzień? Do końca lata? Czy przez pięć lat?
Podszedł blisko, ale nie dotykał jej.
– Nie złość się na mnie – wyrzekł zgnębionym głosem. – Ja po prostu nie mogę znieść tej myśli… Słuchaj, możemy się stale widywać. Będę przyjeżdżał do ciebie przynajmniej raz na miesiąc. A oprócz tego święta: Dziękczynienie, ferie gwiazdkowe. Prawie na każdy weekend mogę przyjeżdżać do Bostonu.
Lucy potakiwała, na pozór biorąc to wszystko bardzo poważnie.
– Aha, do Bostonu. W jakim hotelu uważasz, że mogłabym się zatrzymywać? U Ritza czy u Copleya? A może w którymś z tych hotelików dla komiwojażerów? W „Touraine”? Albo u Statlera? A co z obrączką? Jak myślisz, może lepiej ją zdjąć?
Jeff podniósł ręce, jak gdyby chciał się zasłonić od ciosu.
– Lucy! – prosił w udręce. – Lucy, przestań!
– A jak mam cię przedstawiać w Bostonie? – znęcała się nad nim. – Jako mojego syna czy siostrzeńca? Może jako starego przyjaciela?
Читать дальше