Świt się bielić zaczynał, gdy najpierw od strony rzeki, a potem od lasu rozległy się strzały i psy we wsi zaczęły ujadać. Nie mogę dotąd pojąć, jak to się mogło stać. Były przecież czujki wystawione i przez parę dni poprzednich ani do wsi nikt obcy nie przyszedł, ani ze wsi nie wyszedł. Inna sprawa, że zaszli nas od lasów, i to z południowej strony, skąd by się ich nikt nie spodziewał. Bo nawet dukt przez las tędy nie szedł. No i bali się lasów jak piekieł. Jeszcze takich lasów jak kawęczyńskie, co nie wiadomo, gdzie się zaczynały i gdzie kończyły. A Maruszew aż z trzech stron był lasami otoczony i z czwartej pół na pół. I jedna tylko droga tu prowadziła, i to polna. Do żwirówki było ze sześć kilometrów, do szosy ze dwa razy tyle, a do kolei cały dzień się furą jechało. Żaden Niemiec nigdy się tu nie pokazał, może nawet nie wiedzieli, że wieś taka jest. Bo i Pan Bóg jakby zapomniał o Maruszewie. Nie dość, że z dala od świata, to i biednie się tu ludziom żyło. Ziemie piaszczyste, to co na takich ziemiach? Żyto, owies, kartofle, i tak dożywali swoich lat. Tyle że przed każdą chałupą był ogródek, a w tych ogródkach rosły słoneczniki, to mogło się wydawać, że szczęśliwie się tu ludziom żyje. Bo te słoneczniki jak takie małe słoneczka świeciły się, nawet gdy tamto wielkie słońce za chmury zaszło.
Kiedy oprać chcieliśmy się, obmyć, sił nabrać, z ran wylizać, no i pożyć trochę po ludzku, ściągaliśmy choć na parę dni do Maruszewa. Goszczono nas tu, czym chata bogata, a choć nie była bogata, to czuł się tu człowiek, jakby wojny nie było. Jadło się placki, piło się samogon, spało się pod pierzynami. Miałem tu nawet taką jedną Tereskę.’ Dziewczyna jak malowanie i sama dobroć. Ojce nic nam się nie sprzeciwiali, choć żyliśmy jak mąż z żoną. A nie obiecywałem wcale, że się z nią ożenię. Czasem tam wspomniałem, że odwiedzę ich po wojnie, niech tylko przeżyję, ale może nie wierzyli, że przeżyję, to już woleli, jak im córkę grzeszną panną zostawię niż wdową. Mam dotąd od niej medalik, co mi go razu jednego dała, żebym zawsze zdrów i cały wracał. Nieraz pół roku i więcej jej nie widziałem, a za każdym razem witała mnie jak spragniona deszczu ziemia. Przynosiła zaraz balię, nastawiała wodę w saganach na grzanie, oblekała pościel. Ojce wynosili się bez słowa do jakiejś roboty czy do drugiej izby, a mnie kazała się rozbierać i włazić do tej balii. Sama mydliła mi plecy, otokała mnie wodą z garnuszka, pomagała mi się wytrzeć. Kto wie, może bym się z nią ożenił po wojnie, tylko że spalili ją razem z całą wsią. W biodrach szeroka, piersi jak główki kapusty, byłyby z niej dzieci, dwoje, może troje.
Wskoczyłem piorunem w spodnie, w oficerki, złapałem z krzesła stena, a kurtkę to już w biegu na siebie wciągałem. Jeszcze w sieni doszedł mnie jej jęk, Szymek! Ale nie było już czasu choćby się odwrócić i powiedzieć, Tereniu. Wypadłem na dwór. Paru chłopaków przesuwało się przykucniętych popod chałupami i strzelali gdzieś przed siebie. A ze wszystkich stron, od pól, od lasów, od rzeki, szły już wściekłe serie na wieś. Próbowałem wydać jakieś rozkazy, ale nie bardzo było komu, nie bardzo przez kogo. Wieś niby nierozwlekła, ale w tym popłochu każdy na własną rękę szukał ratunku. Ostrzeliwali się tu, tam, bez ładu i składu, ze strychów, zza węgłów, gdzie kto przypadł do ziemi, do ściany, do drzewa, do płotu. Niektórych musiałem potrząsać, że rozkaz, nie słyszał?! Nie strzelać na ślepo! Wycofywać się na koniec wsi! Tam zajmiemy pozycje! A tu jeszcze wsiowi wypadali z chałup. Co się dzieje?! Koniec świata! Jezusy! Maryje! Wniebogłosy! Płacze! Baby, chłopy, matki z dziećmi na rękach, dzieci rozbudzone ze snów.
Jakaś wiedźma w nocnej koszuli do kostek, z łbem jak wronie gniazdo, z krucyfiksem w ręce dawaj pomstować na cały świat na nas, że to przez nas, przez nas to wszystko, bośmy się tu gzić tylko przychodzili, łajdaczyć, bośmy z wszystkich maruszewskich panien kurwy porobili, Sodomę i Gomorę z Maruszewa! I teraz Pan Bóg zsyła na nas karę! Ale za co na Maruszew?! Jezu, za co na Maruszew?!!
Ktoś na koniu przeleciał jak wicher, wołając, uciekać! uciekać! Palić będą! Wrzucać do ognia będą! Ktoś bydło z obejścia na drogę wyganiał i gnał, gnał, siepiąc batem po grzbietach, po nogach. Jakieś dwoje dzieci w białych konopnych koszulinach, młodsze i starsze, trzymając się za ręce gdzieś leciało płacząc. A za nimi rozczochrana matka, jeszcze gorzej płacząc, Iruś, Magda, wróćta! Gdzie, cholery, lecita, wróćta! A z krają od lasu już chałupa zaczęła się palić.
W końcu udało mi się zebrać część oddziału. Podzieliliśmy się na trzy grupy, które miały iść za sobą, i ku rzece dałem rozkaz się przebijać, ja w ostatniej grupie. Wieś od rzeki dzielił spory kawał, a prócz tego gołe pola, bo po żniwach dawno było. Na szczęście tuż przed kopaniami. Można było radlankami się czołgać czy choć głowę w łę-tach skulić. Najbliżej i najpewniej byłoby ku lasom, ale zamknęli nam lasy jak wrota do stodoły. Rzuciło się ku lasom w pierwszej chwili kilkunastu chłopaków, „Szczaw” ich poprowadził, to ich tak przeko-sili, że wróciło kilku. A od strony pól wydawało się, że ich tak gęsto nie będzie, bo najmniej mogli nas się tędy spodziewać. No i w polach ich tak samo jak i nas widać.
Otworzyliśmy najpierw ogień my, z ostatniej grupy, ściągając od razu tamtych wściekły ogień na siebie. A w tym czasie pierwsza z drugą czołgały się już po radlankach. Od połowy gdzieś drogi rozpoczęła nagle ogień druga grupa, a pod jej osłoną pierwsza podciągała jeszcze bliżej. Potem, gdy pierwsza już z bliziutka prać zaczęła, to nawet dało się susami podlatywać. Poszły w ruch granaty. I przedarliśmy się. Tyle że my z trzeciej musieliśmy jeszcze osłaniać przejście tych z pierwszej i drugiej przez rzekę.
Coś mnie nagle w brzuch szarpnęło i wszystko znikło mi z oczu. Ale nawet dobrze mi było tak nic nie czuć, nie widzieć. Nie wiem, jak długo leżałem, ale kiedy znowu otworzyłem oczy, wydawało mi się, że to tamten świat. I może ten.skowronek na niebie to była dusza Tereski, która wyfrunęła z zwęglonego ciała i śpiewała nade mną, nie dając mi umrzeć. A ten chłop, co daleko, daleko orał ni niebo, ni ziemię, to może jej ojciec, a tak samo dusza. I może tylko matka zawodziła tutaj, na tym świecie, Jezuuu!!!
Zginęła nas prawie jedna trzecia oddziału, licząc z tymi, co ich żywcem połapali, i z rannymi. Zapakowali ich na ciężarówkę, dopchali chłopów ze wsi, których nie zdążyli spalić czy zastrzelić, i wracając tą samą drogą na Kawęczyn, cośmy wtedy szli z pielgrzymką, powywieszali ich na tych akacjach. Nie mieli powrozów, to pozdejmowali we dworze wszystkim krowom powrozy. Nie mieli drabiny, żeby wyleźć tak wysoko, to w Wincentowie, gdzie stanęliśmy wtedy na nocleg, zatrąbili na alarm i zapakowali strażaków z drabiną do drugiego auta. A tak się, zbóje, rozwieszali, że jak pijak, kiedy zacznie pić, to by pił i pił. Zresztą też byli pijani, niektórzy aż taczali się, a któryś nawet wylazł na drabinę, żeby stryk uwiązać u gałęzi, i zleciał na mordę. I przez całą drogę śpiewali świńskie pieśni. A kiedy już im naszych do wieszania zbrakło, a akacje jeszcze się nie skończyły, to wieszali, kto im się po drodze tylko napatoczył.
Jechał doktor z Młynar furą do rodzącej baby i nawet umiał po niemiecku, ale nic mu nie pomogło, powiesili, psubraty. Jego wyżej, a furmana, czyli chłopa tej rodzącej baby, niżej, obu na tej samej akacji. Jechali na rowerach muzykanty gdzieś grać na wesele, harmo-nista, skrzypki, klarnet, puzon, bęben, pięciu. Najpierw im kazali, żeby coś zagrali. No, to jak zagrali, akacje aż się rozszumiały, choć nie było wcale wiatru. I, po prawdzie, nie umieli tak grać, jak grali, bo nie były to najlepsze muzykanty, choćby jak Bargiel z Oleśnicy czy Wojcieszko z Modrzejowa. Wojcieszkowe muzykanty potrafiły u Kużyka w Starym Borze na weselu Kużykowej córki trzy dni grać bez spania. Otwierali tylko oczy, jedli, pili i wciąż grali. Ale może Pan Bóg im dopomógł’ albo się tak śmierci bali, że grali lepiej, niż umieli. I już pewnie im się wydawało, że pograją, pograją, siądą na rowery i pojadą dalej. Bo tamci zbóje aż przytupywali z uciechy i wołali, dalej! dalej! A zdarza się, że śmierć można odpędzić muzyką.
Читать дальше