– Miłego masz synka, Ignacy. No, a teraz idź się pobaw trochę na podwórzu.
To może prawdę ta baba gadała, że to nie złodzieje, bo gdzieżby na takiej zwykłej drodze złodzieje. Posiadaliśmy na odpoczynek po obu jej brzegach w cieniu tych akacji, to od razu senność rozbierała. I aż żal było pomyśleć, że trzeba będzie znów ruszać dalej. Jeszcze ptaszki tak miło między liśćmi świergotały. A niedaleko był dwór, czub pałacu z parku wystawał. I niektórzy zaczęli zgadywać, jak też płynie życie w takim pałacu, parku. Ale podniósł się organista, podniósł się ksiądz i trzeba było ruszać dalej.
Może bym nie zapamiętał tej drogi, bo droga jak droga, pełno takich dróg wszędzie, gdyby się po latach sama mi nie przypomniała. Ze dwie mile od Kawęczyna, w kawęczyńskich lasach, wrzesień był, staliśmy we wsi Maruszew. I jednego dnia ni stąd, ni zowąd okrążyli nas Niemcy. Musiał ktoś donieść, bo skąd by wiedzieli? Wieś prawie w środku lasów i lasy duże. A jeszcze rzeka i dalej znów lasy. Był taki jeden, może on? Ale jakby to nie on, niech mnie Bóg skarżę. Miał pseudonim „Prokurator”. Prawdę mówiąc, nie lubiłem, gdy się ktoś tak nazywał. Lubiłem „Trzmiel”, „Brzoza”, „Mięta”, „Szczygieł”. Ale wybrał sobie „Prokurator”, niech ci będzie „Prokurator”. Chciał iść na prawo po wojnie, kiedy go spytałem, czemu „Prokurator”.
– Wszystko to osądzić. Powymierzać kary. Ech, będzie roboty po łokcie – powiedział.
– Kto ci po wojnie w prawo będzie, głupi, wierzył? – próbowałem go przekonać. I co to za fach prawo. Tylko zemścić cię będą. To już chłop lepszy, choć tak samo nie fach. Ale przynajmniej nikomu nie wadzi. Pójdź lepiej na dentystę. Ludziom się zębów przez wojnę napsuje, to miałbyś roboty prawdziwie po łokcie. I ładniej „Dentysta” niż „Prokurator”.
Pracował przed wojną w magistracie, miał maturę, wygadany był i pismo miał ładne. No, to pomyślałem sobie, niech wyroki pisze, jak już chce być „Prokurator”. Bo nikt nie chciał. A był rozkaz z góry, że największego drania nie wolno zabić bez wyroku. Nie wiadomo, czemu tak, bo draniowi jeszcze wyrok pisać, ale był. I aż oczy mu się roziskrzyły, i od razu zabrał się do roboty. Mieliśmy sprzątnąć restauratora w Tylicach, bo szpicel się okazał. No, to „Prokurator” napisz. Przynosi mi ten wyrok, czytam i nie wiem, wyrok to czy kazanie.
– Krócej – mówię mu. – Napisz jeszcze raz. Przynosi mi znowu i znowu tak samo. Zaczynam mu tłumaczyć. Ale już mnie trochę zezłościło.
– Kiedy się zabija, nie ma czasu czytać. A zresztą po co? I tak nie zapamięta. Jeszcze raz napisz.
Przynosi mi jeszcze raz, o, to już mną zatrzęsło.
– Czyś ty zbzikował, człowieku?! Idzie się go tylko zabić, a coś ty tu nawypisywał?! Kto ci będzie tego słuchał?! Pan Bóg?! Bo na pewno nie on! Nawet taki drań, kiedy ma być zabity, śmierć mu uszy i oczy zatyka. To co mu tu, do jasnej cholery, z szatanem wyjeżdżasz?! Widziałeś szatana kiedy?! Nie widziałeś! To nie pieprz! Jak człowieka kto w sobie nie widzi, to i szatana nie pozna. Idzie się albo i nie idzie do piekła. Nie wiesz. Ani ja -nie wiem, choć żem twój komendant. I nikt nie wie. Czasem za mniejsze można pójść, a za większe pożałujesz i nie pójdziesz. A taki sukinsyn może mieć swoje sposoby, żeby nie pójść. Będzie chciał, to i Pana Boga oszuka, i szatana, a wam zwieje, jak będzieta mu to czytać. A zresztą skąd wiesz, że takiemu w piekle może nie być lepiej niż w niebie. O, masz piekło na ziemi, a on co, restaurację założył i ludzi, sukinsyn, wydaje. A zresztą co ci tak zależy, żeby poszedł do piekła? Do piekła czy do nieba, aby tu go nie było. Zrozumiałeś?! A piekło nie musi być wcale to, co ci się wydaje. Możesz całe życie tylko w polu robić albo chodzić do urzędu z teczką i to może być piekło. Miałeś teczkę? Ano, widzisz. Jeszcze raz.
Ale nic z tego nie wyszło, choć próbował i próbował, i w końcu trzeba było restauratora zabić bez wyroku. Chodził potem jakiś osowiały, wymizerowany, aż mi się szkoda go zrobiło i znów go zawołałem.
– Napisz może parę na próbę – poradziłem mu. – Powymyślaj jakichś drani. A powoli się wciągniesz. No.
Może go niepotrzebnie tak od razu rzuciłem na głęboką wodę, pomyślałem sobie. Do wszystkiego musi człowiek w trudzie dojść. I to nieraz krok za krokiem, a nieraz latami. Kosić, też od urodzenia nikt nie weźmie kosy w ręce i żeby od razu kosił. Musi go ojciec przyuczać, musi patrzeć, jak koszą inni, i z niejeden pokos musi się stargać, a nieraz i kosę wyszczerbić. To chyba mu dobrze poradziłem, żeby najpierw poćwiczył na jakichś wymyślonych draniach, bo cóż innego mogłem mu doradzić? On po maturze i urzędnik, a ja ledwie siedem klas. Jeszcze w siódmej klasie wiosną zabrał mnie ojciec na zawsze ze szkoły, bo orać rozpoczynał i akurat na podgórce pod lasem, a nie miał mu kto konia za łeb poprowadzić, żeby bruzd nie zsuwał. Był niby Michał. Ale Michał bał się łba końskiego, a prócz tego ze słońca zawsze głowa go bolała. Zresztą i tak się nigdzie nie szło po tych siedmiu klasach, tylko dalej na rolę, to te parę miesięcy wcześniej nie miało znaczenia. Wtedy on mi, że ma jedną prośbę. Jaką? Że gdyby miał maszynę do pisania, raz dwa by się nauczył tych wyroków pisać. Bo tak z ręki jakoś mu nie idzie. I zresztą co takie wyroki z ręki.
– Maszynę? – aż mnie to zastanowiło. Ale pracował w urzędzie, to chyba lepiej wie, co maszyna może, a co ręka. – Ano, jak się uda gdzieś zdobyć, będziesz miał.
I w niedługi czas robiliśmy akcję na arbeitsamt w Kołomierzu. Chodziło nam o listy przeznaczonych na wywóz na roboty. Miał wziąć sobie tylko maszynę, a nabrał papieru, kalek, spinaczy, ołówków, gumek, coś tam jeszcze, nawet dziurkacz. Pełny worek tego przytachał do lasu. A cieszył się jak dziecko, jakby to był pełny worek zabawek.
Chodził teraz co dzień z tą maszyną w las, zaszywał się gdzieś w gęstwinie i pisał. Stawiał ją sobie na pniaku, a on przy tym pniaku na klęcząco. Nieraz dało się słyszeć, jakby to tak dzięcioł w głębi lasu stukał. Podkpiwali sobie chłopaki z niego, że pewnie listy do narzeczonych tak wystukuje albo może wiersze, i niektórzy chcieli, żeby im ponapisywał po wierszu, to by też wysłali do swoich. Bo prócz mnie nikt nie wiedział, co naprawdę pisze.
Aż w końcu któregoś ciekawość przemogła i wykradł mu te wyroki z chlebaka, kiedy spał, i od razu do mnie, żebym przeczytał. A ja czytam i włos mi się jeży. Co wyrok, to na kogoś z oddziału. „Karp”, „Jarząb”, „Trzmiel”, „Szyszka”, „Brzoza”, „Jeleń”, „Świerszcz”, „Łopian”, „Sęk”. A między nimi ja. I przy każdym zbrodni jak przy największym draniu. I każdy na śmierć, na śmierć, na śmierć. A wyżsi szarżą jeszcze do piekieł powtrącani. Ma się rozumieć i ja. To ta cholerna maszyna, pomyślałem sobie, rozum mu widać odebrała. Bo może jest coś takiego w maszynie, kiedy rękom swoim człowiek nie ufa.
– „Prokurator” do mnie! Coś ty tu nawypisywał, sukinsynu? Kto ci to kazał?!
– Komendant.
– Ja?! Ja ci kazałem, żebyś powymyślał jakichś drani! Ech, żebym tak nie był twoim komendantem, tobym cię po mordzie sprał! – I podarłem na strzępy te wyroki. – Koniec od dzisiaj z pisaniem! – I przemianowałem go z „Prokuratora” na „Skowronka”, a maszynę kazałem roztrzaskać o drzewo, na co komu w lesie maszyna.
Chodził potem z błędnym wzrokiem, jakby patrzył, a nie widział, do nikogo się nie odzywał, mówili nawet, że mało co jadł, aby łyżką w menażce pogmerał, pogmerał i wyrzucał ptakom. A po paru dniach znikł z oddziału i snach o nim zaginął.
Читать дальше