– Był już ksiądz?
– Był – westchnęła Wróblowa i w tej samej chwili powsiadła na Józka: – Józek! Józek! Józek! Idźże już! Proszę go i proszę. Miałem się nawet matki spytać:
– Mama, a gdzie śmierć?
Ale pociągnęła mnie za rękę i wyszliśmy. A na dworze słonko przygrzewało, ciepluteńko i Kozieja gnał cielę, a to cielę tak śmiesznie fikało, że zacząłem się śmiać i matka się zaczęła śmiać, i kto tylko szedł drogą, przystawał i się śmiał.
– Klęknij – wycharczał ojciec.
Buchnąłem na kolana, aż mi łańcuch na szyi zadzwonił.
– Powtórz se wszystkie grzechy główne – powiedział. – I w piersi się bij. Żeby ci Pan Bóg przebaczył. I trzy razy zmów Zdrowaś Maryjo, żeby i Maryja. – I klęknął obok mnie. Splótł ręce na brzuchu, przymknął oczy i też się zaczął modlić. Wróble ujadały nad nami po całej stodole, jakby złe, że ich spłoszyliśmy. Powtórzyłem sobie wszystkie siedem grzechów głównych, jak mi ojciec kazał, ale żaden z nich nie był do mojego podobny. To sobie pomyślałem, za co ojciec chce mnie powiesić, jak tylko grzechów głównych Pan Bóg nie przebacza?
Wtem wrótnie od stodoły cichutko skrzypnęły. Odwróciłem głowę i na brzegu klepiska zobaczyłem w smudze światła matkę. Przeniosłem wzrok na ojca, ale on jej jakby nie słyszał, bo dalej się modlił z rękami na brzuchu, z przymkniętymi oczyma.
– Nie ma takiej winy, żeby jej swojemu dziecku nie przebaczyć – odezwała się matka. – A to twoje dziecko. Złe czy dobre, ale twoje.
Nagle okręciłem się całym sobą ku matce, aż mi znów łańcuch na szyi zadzwonił, i zawołałem:
– Mama, po co mnie ma tata wieszać?! Wyjdę na tę najwyższą topolę za groblą i zlecę!
– A choćbyś go zabił, twoje będzie – teraz ona jakby mnie nie usłyszała. – Tylko że ty już nie będziesz jego ojcem ani człowiekiem.
Wtedy te splecione na brzuchu ręce ojca puściły, rozlazły się i wsparł je ciężko o klęczące kolana. A pod przymkniętymi powiekami jakby powstrzymywał łzy. Po chwili otwarł te oczy i zmęczonym głosem rzekł:
– Weź go. Ja tu jeszcze poklęczę.
Wzięła mnie po żniwach matka z sobą w pielgrzymkę. Szła chmara ludzi z naszej wsi i z innych. Starzy, młodzi, chłopy, baby, panny, kawalery, żonaci, mężatki, pojedynczo z domów i całe rodziny. Szedł ksiądz, organista, kościelny Franciszek. Szły chorągwie, szedł obraz Matki Boskiej z naszego kościoła. Szliśmy od świtu do wieczora, z dwiema przerwami na odpoczynek i jedną na obiad. Choć niektórzy wcale by nie odpoczywali, tylko szliby i szli. A na noce zatrzymywaliśmy się przeważnie we wsiach. Choć raz spaliśmy w lesie pod gołym niebem,»a raz w stertach na pańskim. Tak samo były przerwy od śpiewania, bo jak dzień długi śpiewali i śpiewali. A nawet niektórzy za nic mieli nakazania organisty, który tym śpiewaniem dowodził, i w przerwach dalej śpiewali, przeważnie ci na przedzie.
Od tego śpiewania głosy ludziom pochrypły i po paru dniach już tylko gulgotali, rzęzili, ujadali, skrzeczeli, aż uszy bolały słuchać. Organiście jakby jedno płuco wyschło i coraz częściej przerwy nakazywał, i coraz dłuższym kaszlem po każdej pieśni się zanosił. Ale ludzie i ten kaszel jego za nic sobie mieli i gdy on nie zaczynał, sami zaczynali i chcąc nie chcąc musiał się organista do ich śpiewania przyłączać. A najbardziej na to śpiewanie zawzięty był Zdun. Może przez to, że mówili o nim ludzie, że to on powinien organistą być, jakby był tak młodszy. Bo podobno kiedyś, jak ktoś chciał mieć zaśpiewane Veni Creator na ślubie, żeby było w całym kościele słychać, to Zduna sobie brał, a organista tylko Zdunowi na organach przygrywał. To w drodze powrotnej Zdun aż zaniemówił od tego śpiewania i na migi tylko pokazywał, kiedy chciał coś powiedzieć. Matka też ochrypła i ze dwa miesiące rumianek potem piła. Ale co się dziwić, całą drogę szło się w kurzu. I ze dwa razy tylko deszcz posiąpił, a tak i słońce, to ludziom w gardłach gule aż porosły z tego kurzu i śliny.
Nie śpiewałem, bo jeszcze nie umiałem pobożnych pieśni, a też mnie w gardle drapało i plułbym, i pluł. Szła przed nami Oryszka, to się do przodu przesunęła, że Pietruszczyn wciąż pluje i pluje. A Waliszyna aż się z matką pokłóciły, że jej na spódnicę naplułem, i zaczęła wszystkim pokazywać, że, o, nie napluł mi chorobnik, po-patrzta się, ludzie, napluł. A jeszcze będzie gadał, że musiałam na gównie kurzym siąść. Naplułem też Mikucie na buty, bo się akurat przesuwał i sam mi podlazł pod ślinę. Ale że na cholewy, to nic nie czuł i szedł dalej.
Dała mi matka różaniec, żebym pomówił trochę Ojczenaszów, Zdrowasiek, zamiast myśleć o niebieskich migdałach. Z początku niosłem ten różaniec w rękach. Ale niewygodnie mi było, szedłem jakby ze związanymi rękami. A prócz tego piórko nawet jak się długo niesie, to się w końcu kura z niego zrobi, gęś czy kaczka. Tak i ten różaniec zrobił się jak łańcuch ciężki. No, to powiesiłem go sobie na szyi i od razu mi się ręce zamieniły prawie w skrzydła.
Przechodziliśmy akurat obok jakiegoś sadu, malinówki aż się skrzyły między liśćmi. Widzę, matka zaśpiewana, głowę w górze niesie, oczy przymrużone, bo szliśmy pod słońce. Obejrzałem się w lewo, w prawo, za siebie, wszyscy tak samo zaśpiewani i oczy tak samo przymrużone przed słońcem. A dołem kurz powyżej kolan. Jeszcze przed nami szedł Kolasa i miał z wojny jedną nogę sztywną, to kurzył tą nogą jakby naumyślnie. Odganiali go wszyscy od siebie, żeby poszedł na koniec, ale uparł się i szedł w środku.
Najpierw trochę odstałem, żeby nie być tuż przy matce. Potem przesunąłem się bliżej brzegu, a stąd hyc w sad. Śpiewali akurat o, Maryjo, bądź nam pozdrowiona, tak że nikt-nie zauważył. Zresztą pielgrzymka była już nawykła, że co rusz ktoś wychodził na stronę za potrzebą, to mogli pomyśleć, że i ja. Dopadłem najgęściejszej jabłonki i zacząłem, ile tylko w rękach prędkości, rwać. Nachapałem już z pół pazuchy, gdy wtem zza drzew doleciał mnie krzyk:
– Bierz go, Azor! Łapaj złodzieja! Ja ci dam, najduchu, jabłka kraść!
Ale nim Azor mnie dopadł, byłem już z powrotem w pielgrzymce. Pies wyskoczył na brzeg sadu i zgłupiał, bo gonił jednego, a zobaczył nagle chmarę ludzi, i to śpiewających. I zamiast szczekać, zaczai przeraźliwie wyć. A po chwili wynurzył się z sadu chłop, coś tam jeszcze krzyczał, wymachiwał laską, myślałem, że mnie zacznie po pielgrzymce gonić. I postanowiłem w razie czego pod chorągwie się schować. Ale nagle stanął oniemiały, może mu się przypomniało, że powinien też w pielgrzymkę pójść, bo się nazbierało tych grzechów, oj, nazbierało.
– Cicho, Azor, cicho – przywołał pokornie psa do nogi. I zdjął czapkę z głowy, a myśmy poszli dalej.
Potem jakieś dwie baby zaczęły się w przedzie kłócić, że jedna drugiej na piętę wlazła i aż jej skórę zdarła. Nie wiadomo zresztą, która której, bo rozjazgotały się, że ledwo dało się wychwycić, że ta idzie jak koń, a ta drobi jak kaczka, że ta śpiwa, jakby chciała, żeby tylko ją Maryja usłyszała, a ta jakby w żeleźniaku parkotała kasza. Ta, że chłop jej za innymi lata, ale nie dziwota, bo i anioł by z taką jędzą nie wytrzymał. A ta, że sama lata i chłopom nadstawia. O mało się za kudły nie złapały, tak że może wcale im o piętę nie chodziło. Aż z końca pielgrzymki podniosły się głosy:
– Hej, cicho tam w przedzie! Śpiewać nie dajecie! Wstyd! Wstyd! Jakiś chłop dziobaty na gębie, z uniesioną laską, zaczął przedzierać się ku przodowi, wołając:
Читать дальше