– Nie ojca się pytam, jego.
– Szymka? I cóż on ci winien?
– Nie co winien, tylko co myśli. No, dalej. – Jakby konia pod górę batem przyganiał.
W dołku mnie zaczęło ssać, bo co tu dalej? Jeszcze pluta była akurat na dworze, to nie było nadziei, żeby ojciec gdzieś wyszedł, bo i psu by się nie chciało, to mógł mnie tak do wieczora pytać. Grzebałem rozpaczliwie w myślach, ale myśli jak myszy uciekały ze mnie. Wtem dziadek się podniósł, zrobił krok na izbę i westchnął:
– Stary człowiek to zrobi ledwo krok, a jakby na Golgotę szedł. I w tej samej chwili oświeciło mnie.
– Myślę – wyrecytowałem – że jak niósł krzyż na Golgotę i upadł, to szedł jeden chłop z pola i mu pomógł nieść.
– Nie chłop, tylko Szymon Cyrenajczyk. Jak was ten ksiądz uczy, chorobo?! – zaperzył się ojciec.
– Bo od razu mówiłem – dziadek ojcu przytaknął – jak tylko przyjechał, taki tam i ksiądz. Gęba jak u dziewczycy. Nawet brody nie ma, ledwo mech gdzieniegdzie. To skąd ma co wiedzieć. I o Panu Jezusie, jak o ludziach, nic nie wie.
– O ludziach co innego i o Panu Jezusie co innego – zaprzeczyła matka.
– Jak co innego? – dziadek się obruszył. – Nie był Pan Jezus człowiekiem? To dopiero po śmierci Bogiem został.
– Ano, był, był i aż dał się ukrzyżować, bo nie mógł już wytrzymać.
– • To nie to, że nie mógł wytrzymać, tylko odkupić ludzi chciał.
– A oni mu jeszcze za to żółci dali i bok mu przebili, tak? Bym takich zbójów odkupywała. A do piekła i niech się smażą, niech wyją jak wilki! Niech se wyrywają kudły ze łbów i wzywają boskiego miłosierdzia! Niech wypłakują ślepia, aż ich ze wszem ciemność zakryje! – rozsierdziła się matka jak osa na tych zbójów i pewnie by wygadywała dalej na nich, tylko że ojciec jak nie huknie:
– I co więcej?!!
Aż mi serce podskoczyło. Na szczęście matka, jeszcze pełna tej złości na zbójów, przeniosła ją w tej samej chwili na ojca, jakby i on do nich należał:
– A dejże mu już spokój! Całą Ewangelię ci prawie powiedział, a ten co więcej i co więcej! Które dziecko tyle wie?! Dziesięciorga przykazań i to nie potrafią powiedzieć.
A mnie znów oświeciło.
– I myślę, tata, że nam dziesięcioro przykazań obwieścił – wyrzuciłem jeszcze, zadyszany, jakbym chciał być przed matką z tą dobrą nowiną.
Ale ojciec nastroszył się jak indor.
– Kto?
– No, Pan…Bóg – powiedziałem, chociaż mniej już pewnie, bo coś niedobrego wyczułem w jego głosie.
– Który? – zmarszczył brwi.
– Jeden, tata, jest Pan Bóg. Ksiądz tak mówił. O, i tu na ścianie wisi jeden.
– Ale w trzech osobach! W trzech osobach, zarazo! – złość nim zatargała.
Już chciałem się rozpłakać. Ale coś mnie jakby tknęło, że i ojciec chyba nie jest taki mocny w tym Panu Jezusie. I udając żal, że kto to tak pogmatwał, spytałem nieśmiało:
– To jak to, tata, jest, że jeden, a we trzech?
– Bo we trzech! – Broda mu zadygotała. – Syn Boży! Duch Święty! I Bóg Ojciec!
– To który z nich jest Bóg?
– Wszystkie są!
– Jak wszystkie, to trzech jest, nie jeden.
– Jeden!! – ryknął, złapał szczapę spod nóg i cisnął nią we mnie ale uchyliłem się i trafił Michała. Michał się rozbeczał, matka się?] rozdarła:
– Wściekłeś się?!
I nawet dziadek, choć nie lubił narażać się ojcu, zamamrotał pod nosem:
– Nie tak się tłumaczy. Nie tak się tłumaczy.
A ojciec z tej wściekłości złapał wiadro z pomyjami, aż chlusnęło mu na portki, i poleciał zanieść krowie.
Aż przyszedł kiedyś rok najgorszy ze wszystkich. Najpierw całą wiosnę kropla deszczu nie spadła, potem całe lato lało i lało, i tak prawie do jesieni. Rzeka z brzegów wystąpiła, choć niewielka była, a zrobiła się jak dziesięć rzek i dalej przybierała. Zamartwiali się ludzie, co to będzie, co to będzie? A koguty wciąż piały i piały, że tak dalej będzie. Niektórzy po całych dniach w oknach tylko stali, wypatrując choćby skrawka nieba, co by dawał nadzieję. A niektórzy końca świata czekali, że to potop pewnie, jak ten za Noego. Zbierali się nawet wieczorami u Sójki i czytali na głos Biblię, czy tak samo, czy nie tak. W kościele nabożeństwo szło za nabożeństwem. I gdzie jaki krzyż, kapliczka czy figura, przystawali ludzie, żeby się pomodlić, pośpiewać czy choćby popłakać razem, a nie każdy osobno u siebie w chałupie. A już do spowiedzi, komunii waliły tłumy jak żadnego roku. Niedowiarek Kruk dał się nawet nawrócić, bo mu baba z córkami nie dawały spokoju, że to wszystko przez niego. A miał tych córek pięć, trzy już stare panny, ale dwie jeszcze na wydaniu. Choć gdzie by przez jednego Kruka Bóg chciał karać cały świat. Potem chłop żałował, bo jak nie miał w chałupie spokoju, tak i dalej nie miał, a na świecie wciąż lało i lało.
Zmusili nawet ludzie księdza, żeby procesję w pola poprowadził, może to pomoże. Ale daleko nie zaszli. Zaraz za Midurą, jak droga w pola skręca, kościelny Franciszek, który szedł z krzyżem na przedzie, ugrzązł w błocie prawie po kolana. Za nim ugrzęzły chorągwie. Ugrzęzły Karpielowa z Matyską, bo jak to tercyjarki, i tu chciały być pierwsze. Ugrzązł ksiądz, choć go Skubida z Denderysem prowadzili pod ręce. Musieli go dopiero, jeden z jednej strony, drugi z drugiej, podeprzeć i przenieść na suchsze, boby sam nie dał rady się wydostać. A i tak mu jeden kamasz został w błocie i dopiero któraś z bab wydostała i ozuła z powrotem na księżowską nogę. Bo kościelny Franciszek był przynajmniej w butach z cholewami, to nie oglądając się na procesję, szedł i szedł. Wołali go, Franciszku! Hej, stańcie, Franciszku! A ten szedł i dopiero gdy mu błoto wyżej cholew sięgnęło, zmiarkował się, że sam tylko idzie. Na szczęście miał krzyż, to tym krzyżem podpierając się jak pastorałem, jakoś się z tego błota wydostał. Choć dostało mu się za swoje od księdza, kiedy wyszedł na suchsze, że ten krzyż tak sponiewierał. No i skończyła się procesja, trochę pomodlili się, trochę pośpiewali na brzegu tych pól i wrócili do kościoła.
Poniektórzy co bogatsi gospodarze wynosili święte obrazy na swoje staja i robili im budy ze słomy jak do stróżowania. Ale też nic nie pomogło. Bo nie mogło być przecież tak, żeby nad jednymi stajami słonko świeciło, a nad innymi lało, to lało wszędzie. W deszczu, w błocie zbierali ludzie z pól, co się zebrać dało. Choć niewiele było do zbierania, bo co nie wyschło wiosną, to wymokło latem i początkiem jesieni.
Kartofli zebraliśmy wszystkiego trzy fury, a mieliśmy kawał pola zasadzony. I kartofel w kartofla nie większy niż włoskie orzechy. Przyjechał ojciec z trzecią furą i powiedział, że ostatnia, to wyszedł dziadek, wyszła matka, wyszliśmy my, dzieci, i wszyscyśmy się rozpłakali. A ojcu nawet zejść się z fury nie chciało, tylko trzymał bat i lejce w ręku i patrzył, jak dziadek płacze i przebiera w tych kartoflach. I na pocieszenie tylko rzekł:
– Ano, nic się nie poradzi. Jaka ziemia, takie i kartofle. A ziemia zgnilizna. Żeby chociaż ozdrowiała z tego.
A gdy młócił, to jak zgarnął pełny przetak i wywiał, to same plewy, a ziarna po dnie. Zostawił, co na siew, i ledwo pół worka zawiózł do młyna, i było po życie. Upiekła z tego matka tylko raz chleb i parę miarek zostawiła na czarną godzinę.
Chleba z jednego pieczenia starczało u nas na miesiąc, półtora, to i z tego by pewnie nie starczyło na dłużej, gdyby ojciec nie powynosili jeszcze gorących bochenków i gdzieś nie pochował. Obszukaliśmy z Michałem całą stodołę, a nawet kłuliśmy widłami po słomie w zapolach, ale nie znaleźliśmy. Choć musiały być w stodole schowane, tylko trzeba by stodołę do góry nogami przewrócić. A to nie z Michałem. Musiałem go cały czas podtrzymywać na duchu, że to nie grzech szukać chleba. A widłami kłuł, to zagłębiał aby same koniuszki, jakby bał się, żeby broń Boże nie trafić na ten chleb. A jeszcze wciąż mi się pytał:
Читать дальше